Pani Wiechowska upiekła na rożnie zająca i pieczeń wołową, niewymownie kruchą, które to
przysmaki miały być podane dyrektorowi na zimno, rozumie się, wraz ze słoikami konfitur,
marynowanych rydzyków, korniszonów itd. Całe to przyjęcie nauczycielowa zgotowała nie mniej
pilnie, jak on przysposabiał szkołę. Mogło się było wydawać, że tajemniczy dyrektor przyjeżdża po
to, żeby z równą ścisłością zbadać i skontrolować smak zajęczego combra, jak postępy chłopaków
wiejskich w *dukaniu*.
W przeddzień fatalnego dnia mieszkanie, kuchnia nauczycielska i izba szkolna były obrazem
zupełnego popłochu. Wszyscy biegali z oczyma szeroko rozwartymi i spełniali najzwyklejsze
czynności w niewymownym naprężeniu nerwów. W nocy prawie nikt nie spał, a od świtu znowu
wybuchł w całym domu paroksyzm biegania, szeptania z zaschniętym gardłem i wytrzeszczonymi
oczyma. Miał nadejść posłaniec od Pałyszewskiego, nauczyciela szkoły w Dębicach (wsi o trzy mile
odległej), u którego wizyta dyrektorska pierwej niż w Owczarach wypaść miała. Zanimby dyrektor
przejechał trzy mile gościńcem, szybkobiegacz zdążając wprost przez pola miał wcześniej o jaką
godzinę stanąć w szkole Wiechowskiego. Już od samego świtu nauczyciel wyglądał co moment
oknem, przy którym zazwyczaj uczył się Marcinek. Pokój mieszkalny był uporządkowany, łóżka
nakryte białymi kapami. W kąciku za jednym z nich stały butelki z piwem, w szafie gotowe pieczyste
i całe przyjęcie. Gdy dzieci zaczęły ściągać się do szkoły i nauczyciel zmuszony był opuścić punkt
obserwacyjny, wtedy zalecił Marcinkowi, ażeby on usiadł na tym miejscu i nie spuszczał oka z
równiny. Mały Borowicz sumiennie spełnił ten obowiązek. Twarz przysunął do samego szkła, tarł je
co chwila, gdy zachodziło parą oddechu, i wytrzeszczał tak oczy, że mu się aż napełniały łzami.
Około godziny dziewiątej ukazał się na widnokręgu punkcik ruchomy. Obserwator przez czas długi
śledził go wzrokiem z gwałtownym biciem serca. Nareszcie, gdy mógł już dojrzeć chłopa w żółtym
kożuchu, szerokimi krokami idącego po grzbietach zagonów, wstał z krzesła. Była to jego chwila.
Czuł się panem położenia trzymając w ręku wiadomość tak stanowczą. Wolnym krokiem zbliżył się
do kuchni i w sposób lapidarny, podniesionym głosem zawołał:
— Małgośka, *rypaj* powiedzieć panu, że… posłaniec. On tam już będzie wiedział, co to znaczy.
Małgosia wiedziała również, co w takich wypadkach czynić należy. Rzuciła się do sieni, otwarła drzwi
do izby szkolnej i z okropnym wrzaskiem dała znać:
— Panie, posłaniec!
Wiechowski wszedł natychmiast do swego mieszkania i zaczął wdziewać na się odświętne ubranie:
szerokie spodnie czarne, kamaszki na wysokich obcasikach i z wystrzępionymi gumami, bardzo
głęboko wyciętą kamizelkę i za duży żakiet, wszystko nabyte przed laty, czasu bytności w grodzie
gubernialnym, u pewnego składnika *trochę przechodzowanej* tandety.
Marcinek wsunął się do pokoju i lękliwym głosem rzekł do nauczyciela:
— O, proszę pana, tam idzie…
— Bardzo dobrze, idź teraz, mój kochany, i schowaj się w kuchni razem z Józią. Niech ręka boska
broni, żeby was dyrektor zobaczył!
Wychodząc z pokoju Marcinek obejrzał się na *belfra*, który w owej chwili stał przed jednym z
obrazów religijnych. Twarz nauczyciela była biała jak papier. Głowę miał schyloną, oczy przymknięte