się złego nie stanie, a cały tłum wędrował na zarobki. Lejba nie mógł chodzić na bandos, gdyż nie
umiał ani dobrze żąć, ani nie posiadał *dobre sziłe*. Zostawał tedy w pustej wsi i wraz z żoną i
dziećmi — przymierał głodem. Gdy ludzie wesoło ruszali na roboty, Lejba omdlewał z boleści.
Wówczas to właśnie zdarzało się Marcinkowi spotykać często tego człowieka ze zgasłą twarzą i
zapłakanymi oczyma wśród zbóż dojrzewających.
Najbardziej znaną osobistością nie tylko w Gawronkach, ale w całej okolicy był Szymon Noga. Znali
go panowie w odległych dworach, urzędy leśne i kupcy w Klerykowie. Był to strzelec niezrównany,
w sztuce łowieckiej mistrz istotny. Za swych lat młodszych chodził na polowaniach o zakład ze
szlachtą, że pięcioma strzałami zrzuci w locie pięć z rzędu jaskółek — i wygrywał. Gdyby go nie
strzeżono jak oka w głowie, wybiłby był co do jednego bekasy, kszyki, kuropatwy, przepiórki tak
zupełnie, jak wyniszczył w lasach jarząbki. Dawniejszymi czasy znikał na całe miesiące, szedł lasami,
wabił jarząbki i wybijał je co do sztuki. Pokazywał się dopiero w Klerykowie u znajomych kupców z
workami ptactwa. Jeżeli gdziekolwiek zjawiła się para sarn wędrownych, już im Noga życia nie
darował. Szedł za nimi póty, aż je zgładził ze świata. Nikt nie znał lepiej od niego wszelkiego rodzaju
podkurzania borsuków i lisów, wykopywania z jam zajęcy, które by się tam przed pościgiem ogarów
schroniły itd., nikt wreszcie nie znał tak świata zwierząt jak ten ich tępiciel. Był to chłop w latach,
wysoki, chudy, z przymrużonymi oczyma i wiecznym, przyjemnym uśmiechem na wargach.
Marcinek lubił go zawsze nad wyraz od wczesnego dzieciństwa. Noga umiał opowiadać przepyszne
facecje z życia zwierzęcego, znał nie tylko naturę lisią, zajęczą itd., ale nadto w całej okolicy umiał
wskazać miejsce, gdzie należy stanąć, jeżeli się chce spotkać z „małym”.
— No, stary zbóju — pytał pan Borowicz, spotkawszy Nogę na polu — jużeś wszystko wybił co do
joty? Jest tam gdzie jeszcze jaka zajęczyna żywa?
— Dużo nie ma, bo teraz to już wszyscy paprzą, ale się jeszcze trafi, Bogu dziękować. Na Józefowej
górce jest ten stary zając, co go to pan zeszłego roku postrzelił w wątrobę. Stary już, zdrowia
wielkiego nie ma, pod górę na ostre, jak to dawniej umiał, już teraz z ledwością idzie, ale ta jeszcze
łazi. Na smugu było ich dwu. Jeden to nawet był kotek *śwarny*, ale teraz już go jakoś nie widuję.
Czyby go zaś kto uszkodził? A może się i przeląkł młodego pana, bo gdzież *to tylośny* hałas jak w
powstanie…
— A tobie w to graj! Teraz choćbyś dziesięć razy na dzień strzelił, to powiesz, że to młody z
Gawronek tak proch psuje.
— E… czasem to pan wielmożny tak powie… — mówił z uśmiechem Noga mrugając powiekami. —
Gdzieżby zaś stary myśliwiec na początku lipca do kotka strzelił? Nie bolałoby mię to serce! Przecie i
tę fuzyjczynę mi zabrał Wasilew…
— Ty mnie okłamuj! Ludzie na przednówku, a ty, chwalić Boga, jakoś nie mizerniejesz. To te
smaczne młode zajączki tak widać człowiekowi na zdrowie idą.
— Widzicież wy, moi ludzie… A i miałbym ja sumienie! Przecie ja tu mam koło dłoni taką dziureczkę.
Jak mi się jeść zachce, to se tylko ssać pocznę godzinę czasu — i zgoda.
Noga nie chodził na roboty z bandosami, gdyż utrzymywał, że ma kość w ręce postrzeloną i wskutek
tego nie może się schylać. Wysyłał żonę i córkę, a sam siedział w domu i nic nie robił. Czasami łowił