— Ja się o to nie pytam, nie chcę wiedzieć! Jakiż utwór podobał się panu najbardziej?
— Czy ja wiem? „Trzecia część”… Improwizacja, Pan Tadeusz, Księgi Pielgrzymstwa…
Sztetter umilkł. Po chwili zapytał jeszcze.
— No, a cóż pan wiesz o Mickiewiczu?
Uczeń wyraźnie, jasno i bardzo szczegółowo opisał w języku rosyjskim młodość poety, związek
Promienistych, Filomatów i Filaretów, aresztowania, uwięzienie i deportację. Wprost od tych
szczegółów najniespodzianiej zjechał z Wilna do Warszawy i już nie ku profesorowi, lecz w stronę
klasy zwrócony jął wyborną i bardzo piękną ruszczyzną z chwalebnym uniknięciem „polonizmów”
plastycznie malować napad podchorążych na Belweder w nocy 29 listopada.
Oszołomiony belfer, pragnąc co tchu przerwać ten wykład, rzucił pytanie:
— Umiesz pan może co na pamięć?
— Tak, umiem to i owo.
— Proszę powiedzieć.
Zygier złożył książkę, przez chwilę się namyślał i wnet zaczął mówić głosem nie donośnym, ale
dźwięczącym jak szlachetny metal:
Nam strzelać nie kazano. Wstąpiłem na działo…
Usłyszawszy te wyrazy, Sztetter zerwał się na równe nogi i zaczął machać rękami, ale Zygier nie
umilkł. Jakby odepchnięty jego wzrokiem nauczyciel siadł na swym krześle, podparł głowę rękoma i
nie spuszczał oka z szybek we drzwiach. W klasie stała się cisza. Wszystkie oczy skierowały się na
wypowiadającego „wiersze polskie”. Ten mówił równo, ze spokojem i umiarkowaniem, ale
jednocześnie z jakąś ukrytą w słowach wewnętrzną gwałtownością, która kiedy niekiedy, w
pewnych cezurach, wymykała się między sylabami. Dziwne, niesłychane słowa przykuwały uwagę,
potężny obraz boju roztwierał się przed oczyma słuchaczów — i nagle mówca dźwignął swój głos o
stopień wyżej:
Gdy Turków za Bałkanem twoje straszą spiże,
Gdy poselstwo francuskie twoje stopy liże,
Warszawa jedna twojej mocy się urąga!
Podnosi na cię rękę…
Nauczyciel syknął i zaczął wstrząsać głową. Wtedy „Figa”- Walecki wylazł ze swej ławki, zbliżył się do
drzwi, wspiął na palce i spoglądając uważnie w korytarz machnął ręką na Zygiera, żeby gadał dalej.
Nie była to już recytacja utworu wielkiego poety, lecz oskarżenie uczniaka polskiego zamknięte w
zdarzeniach bitwy. Był to własny jego utwór, własna mowa. Każdy obraz walki dawno przegranej
wydzierał się z ust mówcy jako pragnienie uczestnictwa w tym dziele zgubionym. Uczucia dziecięce i
młodzieńcze, po milionkroć znieważane, leciały teraz między słuchaczów w kształtach słów poety,
pękały wśród nich jak granaty, świszczały niby kule, ogarniały dusze na podobieństwo kurzawy
bojowej. Jedni z nich słuchali wyprostowani, inni wstali z ławek i zbliżyli się do mówcy. Borowicz
siedział zgarbiony, podparłszy pięścią brodę i rozpalone oczy wlepił w Zygiera. Dręczyło go
przemierzłe złudzenie, że on to wszystko już niegdyś słyszał, że on to nawet gdzieś jakby własnym
okiem widział, ale nie mógł pojąć, co będzie dalej — i słuchał, słuchał ze wstrętem i złością, ale z