sześcioszybowe, a nad drzwiami wchodowymi czerniała tablica z napisem: Naczalnoje Owczarskoje
Ucziliszcze. Obok budynku szkolnego stała skromnie niewielka obórka i tuliła się, nieco mniejsza od
obórki, kupka krowiego nawozu. Między drogą a domem znajdowała się pewna przestrzeń,
zapewne warzywny ogródek, w którym tego dnia sterczało jedno jakieś drzewko obciążone
mnóstwem sopli. Dokoła tego placu biegł płot z powyłamywanymi kołkami.
Gdy sanki zatrzymały się na drodze, z sieni *uczyliszcza* wybiegł bez czapki nauczyciel, pan
Ferdynand Wiechowski, i żona jego, pani Marcjanna z Piliszów. Nim zdążyli zbliżyć się do sanek,
Marcin potrafił zadać matce szereg kategorycznych pytań:
— Mamusiu, to nauczyciel?
— Tak, kochanku.
— A to nauczycielka?
— Tak.
— A czy mama widzi, jak temu nauczycielowi strasznie się grdyka rusza?
— Cicho bądź!…
Nauczyciel miał na sobie rude i mocno zniszczone palto z wystrzępionymi dziurkami od guzików i
guzikami rozmaitego pochodzenia, na nogach grube buty, a na długiej szyi wełniany szalik w prążki
czerwone i zielone. Szerokie, żółtawe wąsy, od czasów we mgle przeszłości leżących niepodkręcane
do góry, zakrywały usta pana Wiechowskiego jak dwa strzępy sukna. Palcami prawej ręki,
powalanymi atramentem, z gracją i kokieterią odgarniał z czoła spadające promienie włosów i
rozkopywał śnieg szastając po nim nogą w nieprzerwanych ukłonach. Zwiędła i zastygła twarz jego
marszczyła się w uśmiechu czołobitności, który czynił ją podobną do maski.
O wiele śmielej zbliżała się do sanek pani nauczycielowa. Była to kobietka przystojna, choć nieco za
wielka i za otyła. Miała oczy przykryte szafirowymi okularami. Te wielkie okulary natychmiast i
bardzo źle usposobiły dla niej Marcina Borowicza. Nie wiedział, czy ta pani w danym momencie
patrzy na niego i, co najważniejsza, czy ona w ogóle go widzi. Drogą dziwnego skojarzenia wrażeń
prędko wykombinował, że nauczycielka podobna jest do ogromnej muchy.
— Powitać, powitać! — wołała, szepleniąc pani Wiechowska i poczęła wysadzać z sanek matkę
Marcinka.
— Jakże zdrowie? — zapytał nauczyciel gwałtownym sposobem i nie wiedzieć kogo, ani na chwilę
nie przestając uśmiechać się jednostajnie.
— Powitać kawalera! — mówiła coraz śmielej i głośniej nauczycielowa, teraz już specjalnie do
Marcina. — Cóż, były dudy? Pewno były, ejże!…
— Cóż to za dudy, mamo? — szepnął kawaler przez zęby.
— Jakże zdrowie? — wypalił znowu nauczyciel, mocno zacierając ręce.
— Ano, otóż i jesteśmy! — rzekł ze swobodą pan Borowicz. — Dudy? Było tam tego trochę, ale,
chwalić Boga, niewiele, niewiele.
— Spodziewam się, proszę pana dobrodzieja — rzekła nauczycielka tonem wysoce dydaktycznym
— spodziewam się… Marcinek powinien to rozumieć — mówiła z rosnącym uczuciem i rozdymając
nozdrza — że rodzice i cała familia oczekują po nim wiele, bardzo a bardzo wiele! Powinien to