lektory on-line

Syzyfowe prace - Stefan Żeromski - Strona 119

*kujące* poszczególne przedmioty, a całość, jakkolwiek rozbita, dziwnie się skonsolidowała, zbiła w
masę jedno czującą. Mało kto wiedział, że minął kwiecień i większość maja. Dla *powtarzaków*
były to tylko dni zawierające tyle a tyle godzin pracy i tyle a tyle snu. Niektórzy z mniej zdolnych
mało sypiali, mniej niż zwykle jedli, przytłoczeni depresją, inni trwali w nieustannym zwątpieniu i
rozpaczy.
A wiosna objęła już była świat w posiadanie. Stary park miejski nakrył się oponą lśniących
jasnozielonych liści i hodował w swej głębi, pełnej przecudnych cieniów i świateł, młode kwiaty i
trawy. Dróżki ubite z okruchów cegły i wysypane żółtym piaskiem ginęły wśród zieleni niby drobne
ruczaje między brzegami; — mury starych domostw u jednego z krańców ogrodu schowały swą
nagość pod wieńcami dzikiego wina. Nawet starodawne kamienne ławki lśniły się od mchów
zielonych i miękkich. Park leżał dość nisko, między murami, pełen był wilgoci i chłodu. Olbrzymie
drzewa rozpościerały nad jego wnętrzem cień taki, że w dnie bardzo upalne było tam chłodno niby
w podziemnej jaskini. W zakątkach krzewy bzu i czeremchy skupiały się w niedostępne gąszcze albo
rozrosły w klomby. Szeregi młodych grabów tworzyły ulice prowadzące do ławek ustronnych.
Jedna z takich jasnożółtych dróżek szła, skręcona w półokrąg, do źródła. Spod rozwalonego muru
wypływała tam przez kamienne gardło Fauna struga czystej i zimnej wody, zlatywała do wielkiej
misy wyciosanej z piaskowca i ginęła w jej wnętrzu. Ze środka tej misy, zawsze pełnej po brzegi,
wznosiła się ładna kolumna z urną na szczycie. Marmurowe stopnie, które prowadziły do źródła,
samą czarę, rzeźbione ornamenty kolumny i urnę powyżerał, wyszczerbił i okrył rudawą pleśnią
czas nieubłagany. Przez środek rezerwuaru biegły dwa grube, zgięte i zardzewiałe pręty żelaza.
Niegdyś zapewne stawiano na nich konwie i wiadra, kiedy z tego miejsca wolno było czerpać wodę.
Później korzystały z nich tylko wróble, dzierlatki, pliszki, srokosze i makolągwy. Siadały bez trwogi
pod samym prądem lecącej wody i chwytały wprost z niego krople, roztwierając dzioby jak można
najszerzej.
Ugasiwszy pragnienie, przesiadywały tam długo, ze zdumieniem wpatrując się w odbicia swych
postaci widzialne w głębi czary na tle misternej tkaniny mchu wodnego i ciemnobrunatnych
osadów. Źródło mieściło się na placu o jakich dwudziestu krokach średnicy, otoczonym z jednej
strony przez gęste zarośla grabiny i stary mur, z drugiej przez trawnik i rabaty kwiatowe. Z obydwu
stron zbiornika, o kilkanaście kroków jedna od drugiej, stały naprzeciwko siebie dwie kamienne
ławki, bardzo stare, wrosłe w ziemię i mające pełno mchu w każdej szczelinie. Jedną z nich na czas
przedegzaminowy wziął w niepodzielne władanie Marcin Borowicz. Wbrew przyjętej przez
wszystkich jego kolegów metodzie postępowania uczył się sam jeden. W końcu kwietnia i na
samym początku maja powtarzał z Zygierem, lecz wkrótce zerwał umowę i znikł wszystkim z oczu.
Wiedziano tyle tylko, że co dzień od wczesnego świtu *obkuwa* w parku. Ponieważ zaś każdy z
ósmoklasistów zajęty był sobą i przelotną uwagę zwracał co najwyżej na *współkowalów* z grupy
uczącej się razem — więc o Borowiczu zapomniano prawie. A on tymczasem nie sam się uczył.
Pewnego razu, w pierwszych dniach maja, wyszedł o świcie z kursem historii w ręku, żeby się ocucić
po nocy spędzonej nad książką. Mijając park skręcił w boczną uliczkę z zamiarem napicia się wody ze
źródła. Gdy stanął u kresu złotej ścieżki w pobliżu basenu, serce w nim zamarło…
Nasi Partnerzy/Sponsorzy: Wartościowe Virtualmedia strony internetowe, Portal farmeceutyczny najlepszy i polecany portal farmaceutyczny,
Opinie o ośrodkach nauki jazy www.naukaprawojazdy.pl, Sprawdzony email marketing, Alfabud, Najlepsze okna drewniane Warszawa w Warszawie.

Valid XHTML 1.0 Transitional