była, ściśle mówiąc, suchym łożyskiem potoku. Nikt jej tam nigdy nie naprawiał ani nie przeinaczał;
była sama sobą, zmieniała się i kształtowała swobodnie, posłuszna tylko prawom przyrody,
zupełnie tak jak drzewa okoliczne, jak osypiska i wyrwy. Były w niej kawałki z natury dobre,
zupełnie gładkie, były inne, zawalone sporymi bryłami na dość znacznej przestrzeni, a były też i tak
zwane dołki, istniejące tam od czasów jeżeli nie piastowskich, to na pewno zygmuntowskich.
Kto nie umiał przez te dołki przejechać, ten nie przejechał. Łamał tam dyszel, oś, rozworę, wlatywał
w błoto z głową i czapką albo zostawał w dołku z półkoszkami, a konie szły dalej z przodkiem wozu.
Na szczęście nie było w całej okolicy człowieka, który by nie miał „sposobu” na szczęśliwe przebycie
tych wyrw zdradliwych. W pewnym miejscu jechało się dość długo tym porządkiem, że przednie i
poślednie koło z prawej strony szło blisko o jaki łokieć wyżej niż koła z lewej, ale ludzie tamtejsi
nawykli do tego przymiotu drogi i nikt go tam nawet nie spostrzegał. Nad wodą rosły zwarte olszyny
i przysłaniały zakręty rzeczne. Gdzieniegdzie stały kępami duże, smutne wierzby o długich
gałązkach i wąskich liściach. Konie wlokły się noga za nogą po kamienistym szlaku i były w
pierwszym dopiero skręcie doliny, gdy na górę wszedł księżyc. Białe światło z wolna rozpadło się w
dole, na zboczach gór i po wąwozach. Widać było spiczaste jałowce pod samymi szczytami i brzózki
o listkach srebrzyście lśniących, kołyszące się od wietrzyków. Na dalekiej przestrzeni bieliły się
kamienie rzecznego łożyska. Tu i ówdzie poza cieniem krzewów lśniły się między kamieniami
ruchliwe, maleńkie fale i wodospady płytkiego w tej porze strumienia, który jak żywa istota coś
szeptał w głębokiej ciszy.
Ten szept opowiadał Marcinkowi cudowne rzeczy o wszystkim, co zaszło w wodach, odkąd pewien
uczeń klasy wstępnej przestał taplać się na bosaka w rzece, łapać sakiem płotki, okonie i małe
szczupaki podobne do ciemnych kawałków drzewa…
Osoba wychowańca gimnazjum została gdzieś na uboczu i Marcinek zapatrzony w blask wody
począł na szum jej odpowiadać jakiejś innej osobie, która była na poły nim samym, na poły kimś
zupełnie nieznajomym.
Tak siedząc cicho przy matce, zabrnął w niezmiernie daleki świat marzeń.
— Paniczek to nawet nie wie, że nam gniadą ukradli! — zawołał nagle Jędrek, służący za fornala.
— Gniadą ukradli? — rzekł Marcinek jak zbudzony ze snu. — Przecie gniada idzie przed twoim
nosem u dyszla…
— E!… i cóż ta z tego, kiedy ją ukradli…
— Czy on prawdę mówi, mamusiu?
— Opowiedzże paniczowi, jak to było!… — rzekła matka Marcinka.
Gniada klacz była ulubienicą całego folwarku. Pochodziła z rodziny tak dalece arystokratycznej, że
rozpowiadano istne o niej legendy. Jedno z takich wierzeń głosiło, że gniada w prostej linii pochodzi
z dziada araba i matki spolszczonej angielki — inne, że jest wnuczką jakiejś Hatfy, importowanej
wprost z Arabii — i tam dalej.
W istocie klacz miała główkę małą, oczy mądre, łopatki wydatne, piersi bogate i skórę cienką, ale
wszystkie te przymioty od ciężkiej pracy w roli, przy zwózce drzewa, zboża i nawozu, od długich
podróży w bryczce straciły na wartości i nikomu obcemu nie wpadały już w oko, gdy szlachetnie