Te strzały nie wywarły zbyt wielkiego wpływu na zmniejszenie się fauny tamtych okolic. Całe
myślistwo polegało właściwie na chodzeniu za ptakami. Kraski i grzywacze, żołny i jastrzębie wodziły
młodzieńca za nos po wszystkich górach, dokąd by już nawet kulawy pies nie zabłądził. Oprócz nich
pędziła go z miejsca na miejsce wiecznie głodna ciekawość. Każde nieznane drzewo dalekie,
strumień błyszczący na słońcu w odległości kilku wiorst, siniejące w przestrzeni lasy, góry pokryte
jałowcem i smutne gąszcze świerkowe stanowiły dla niego zupełnie nowy, jakby nieodkryty dotąd
świat zaczarowany. Było to dziwne zbratanie się z wszelkimi wertepami.
Szczególnie wszakże Marcinek polubił — noc. Nie było, zda się, rozkoszy, która by mu starczyła za
włóczenie się w zmroku po miejscach odludnych, samotnych i ogarniętych przez ciszę tak wielką, że
w niej słychać było, jak szeleszczą dojrzałe, nieskoszone trawy, jak szemrze woda. Były wówczas
księżycowe noce… Ale po cóż silić się na opis nocy tych w tamtym kraju! Jakiż język zdoła je
wysłowić…
Błądząc tak po okolicy, Marcinek zachodził częstokroć do wsi obszernych, tu i owdzie rozciągających
się u podnóża wzgórz. Wsie te stały zazwyczaj jakby na ogromnych polanach, dokoła których ze
wszystkich stron czerniał las jak świat stary. Ludność zamieszkująca te sioła odrabiała niegdyś
pańszczyznę w odległych dworach, ale, ukryta w lasach, przechowała prastare obyczaje, wierzenia i
prawa. Był to lud zdrowy, silny, żywy i po trosze dziki. Rzadko kiedy z takiego Bukowca, Poręb albo
Leszczynowej Góry chodził kto do kościoła, a księża urządzali na te wsie istne obławy i postrachem
tylko ściągali ludzi do spowiedzi wielkanocnej. Grunt na pochyłościach gór był lichy. Toteż chłopi
tamtejsi uprawiali rozmaite kunszta. Wszyscy prawie byli kłusownikami, wielu z nich wyrabiało w
lasach rządowych potajemnie gonty, inni trudnili się struganiem łyżek, solniczek, szaf, skrzynek,
grabi, wideł, kluczy drewnianych do chat itd.
W pewnej wiosce robiono dość ładne krzesełka i ławki ozdobne. Istniał tam jak gdyby na niepisanej
umowie ufundowany podział zarobków. Jeżeli np. ktoś zajmował się łowieniem kwiczołów w sidła,
sprzedawał je w mieście i żył z tego, to nikt inny we wsi nie miał prawa z nim na tym polu do
konkurencji stawać pod karą bicia. A bito srogo. Gdy wieś biła złodzieja albo winowajcę, to kołkami i
na śmierć.
Prawo bicia i inne prawa publiczne tyczyły się jednak gminu pospolitego i nie obowiązywały
wiejskich geniuszów.
W Bukowcu mieszkał chłop nazwiskiem Scubioła, który nie przeszkadzając nikomu w pracy
zawodowej, wywłaszczył z siedzib bardzo wielu współobywateli, a innych ciężko ujarzmił. Miał
kilkaset morgów gruntu, kilkadziesiąt sztuk bydła, duże, folwarczne budynki, dom mieszkalny z
gankiem i wielkimi szybami w oknach, w izbie podłogę i zegar. Pożyczał każdemu, kto się tylko do
niego zgłosił, a *precent* wybierał w postaci płodów naturalnych. Brał tedy owies, len, wyroby
drewniane, płótno zgrzebne, zwierzynę, grzyby, jagody, żądał wreszcie w procencie roboty na
swojej roli. Wielu z biedniejszych włościan było na własnym swym gruncie parobkami Scubioły.
Zabierał on im z tego gruntu wszystko, cokolwiek na nim wyrosło zasiane i wypielęgnowane ich
rękoma. Sam chodził w połatanej i brudnej koszuli, a nawet wybrawszy się do miasta nie kładł
butów.