Uściskał Wokulskiego i wyszedł pogwizdując arię: „Rachelo, kiedy Pan w dobroci niepojęty…”
„Tak tedy — myślał Wokulski — zanosi się na walkę między Żydami postępowymi i zacofanymi o naszą skórę, a ja mam brać w niej udział jako sprzymierzeniec tych albo tamtych… Piękna rola!… Ach, jak mnie to nudzi i nuży…”
Zaczął marzyć i znowu zobaczył odrapany mur domu Geista i nieskończoną ilość schodów, na szczycie których siedział posąg spiżowej bogini, z głową w chmurach i z zagadkowym napisem u stóp: „Niezmienna i czysta…”
Przez chwilę, kiedy patrzył na fałdy jej sukni, śmiać mu się chciało i z panny Izabeli, i z jej triumfującego wielbiciela, i z własnych cierpień.
„Czy to podobna?… czy to podobna?… — szepnął. — Ażebym ja…”
Ale posąg wnet zniknął, a ból powrócił i rozsiadł się w jego sercu jak wielki pan, któremu nikt nie sprosta.
W parę dni po wizycie Szumana zjawił się u Wokulskiego Rzecki.
Był bardzo mizerny, podpierał się laską i tak zmęczył się wejściem na pierwsze piętro, że zadyszany upadł na krzesło i z trudnością mówił.
Wokulski przeraził się.
— Co tobie, Ignacy?… — zawołał.
— Et, nic!… Trochę starość, trochę… Ot, nic!…
— Ależ ty lecz się, mój drogi, wyjedź gdzie…
— Powiem ci, że próbowałem wyjeżdżać… Już nawet byłem na kolei. Ale ogarnęła mnie taka tęsknota za Warszawą i… za naszym sklepem — dodał ciszej — że… Iii… co tam!… Przepraszam cię, żem tu przyszedł…
— Ty mnie przepraszasz, kochany stary?… Ja myślałem, że gniewasz się na mnie.
— Ja na ciebie?… — odparł Rzecki wpatrując się w niego z przywiązaniem. — Ja na ciebie?… — Ale co tam!… Przypędziły mnie tu interesa i ciężki kłopot…
— Kłopot?
— Wyobraź sobie, że Klejn aresztowany…
Wokulski cofnął się z krzesłem.
— Klejn i ci dwaj… pamiętasz?… Ten Maleski i Patkiewicz…
— Za co?
— Oni mieszkali w domu baronowej Krzeszowskiej, no i trochę, co prawda, szykanowali tego… tego Maruszewicza… On groził, a ci jeszcze lepiej… W końcu poleciał na skargę do cyrkułu… Zeszła policja, zrobił się jakiś skandal i wszystkich trzech wzięto do kozy.
— Dzieciaki… dzieciaki!… — szepnął Wokulski.
— Ja to samo mówiłem — ciągnął Rzecki. — Naturalnie, nic im się nie stanie, ale zawsze niemiła historia. Ten osioł Maruszewicz sam przestraszony… Wpadł do mnie, przysięgał, że on temu nie winien… Nie mogłem już wytrzymać i odpowiedziałem mu: „Żeś pan nie winien, jestem pewny; ale i to pewne, że w naszych czasach Pan Bóg opiekuje się hultajami… Bo naprawdę, to pan powinieneś siedzieć dziś pod kluczem za fałszowanie podpisów, ale nie te lekkoduchy…” Aż rozpłakał się. Przysiągł, że odtąd wejdzie na dobrą drogę i że jeżeli dotychczas nie wszedł na nią, to tylko z twojej winy.
„Byłem pełen najszlachetniejszych zamiarów — mówił — ale pan Wokulski, zamiast podać mi rękę, zamiast utwierdzić w zacnych intencjach, zbył mnie lekceważeniem…”
— Poczciwa dusza! — rozśmiał się Wokulski. — Cóż więcej?
— W mieście gadają — mówił Rzecki — że opuszczasz spółkę…
— Tak…
— I że odstępujesz ją Żydom.
— No, przecież moi wspólnicy nie są starą garderobą, ażebym mógł ich odstępować — wybuchnął Wokulski. — Mają pieniądze, mają głowy na karkach… Niech znajdą ludzi i niech sobie radzą.
— Kogo oni tam znajdą, a choćby znaleźli, komu zaufają, jeżeli nie Żydom!… A Żydzi na serio myślą o tym interesie. Nie ma dnia, ażeby nie odwiedził mnie Szuman albo Szlangbaum, a każdy namawia, ażebym ja po tobie prowadził spółkę…
— Właściwie ty ją dziś prowadzisz.
Rzecki machnął ręką.
— Twoimi pomysłami i pieniędzmi! — odparł. — Ale mniejsza… Z tego widzę, że Szuman należy do jednej partii, a Szlangbaum do drugiej i że potrzebują sztromanów… Przede mną jeden na drugiego wiesza psy, ale wczoraj słyszałem, że obie partie już mają się porozumieć.
— Mądrzy! — szepnął Wokulski.
— Ale ja do nich straciłem serce — odparł Rzecki. — Jestem przecie stary kupiec i mówię ci, że u nich wszystko stoi na bladze, szacherce i tandecie.
— Nie bardzo im wymyślaj — wtrącił Wokulski — boć to przecie my ich wyhodowaliśmy…
— Nie my!… — zawołał gniewnie Rzecki — oni wszędzie tacy… Gdziekolwiek ich spotkałem: w Peszcie, Konstantynopolu, w Paryżu i w Londynie, zawsze widziałem jedną zasadę: dawać jak najmniej, a brać jak najwięcej, tak we względzie materialnym, jak i w moralnym… Blichtr… zawsze blichtr!…
Wokulski zaczął chodzić po pokoju.
— Szuman miał rację — rzekł — że wzrasta do nich niechęć, kiedy nawet ty…