„To jest cel!… — myślał w dalszym ciągu. — Gdybym był młodszy… Chociaż… No i tutaj bywają ludzie, i tu jest niemało do zrobienia…”
Zaczął znowu czytać historię z Tysiąca nocy, lecz spostrzegł, że i ona już nie absorbuje go. Dawny ból zaczął nurtować serce, a przed oczyma coraz wyraźniej rysowała się sylwetka panny Izabeli i Starskiego.
Przypomniał sobie Geista w drewnianych sandałach, później jego dziwny dom otoczony murem… I nagle przywidziało mu się, że ten dom jest pierwszym stopniem olbrzymich schodów, na szczycie których stoi posąg niknący w obłokach. Przedstawiał on kobietę, której nie było widać głowy ani piersi, tylko spiżowe fałdy sukni. Zdawało mu się, że na stopniu, którego dotykają jej nogi, czerni się napis: „Niezmienna i czysta.” Nie rozumiał, co to jest, ale czuł, że od stóp posągu napływa mu w serce jakaś wielkość pełna spokoju. I dziwił się, że on, który był zdolnym doświadczać podobnego uczucia, mógł kochać czy gniewać się na pannę Izabelę albo zazdrościć jej Starskiemu!…
Wstyd uderzył mu na twarz, choć nikogo nie było w pokoju.
Widzenie znikło, Wokulski ocknął się. Był znowu tylko człowiekiem zbolałym i słabym; ale w jego duszy huczał jakiś potężny głos niby echo kwietniowej burzy, grzmotami zapowiadającej wiosnę i zmartwychwstanie.
Pierwszego czerwca odwiedził go Szlangbaum. Wszedł zakłopotany, ale przypatrzywszy się Wokulskiemu nabrał otuchy.
— Nie odwiedzałem cię do tej pory — zaczął — bo wiem, żeś był niezdrów i nie chciałeś nikogo widywać. No, ale dzięki Bogu, już wszystko przeszło…
Kręcił się na krześle i spod oka rzucał spojrzenia na pokój; może spodziewał się znaleźć w nim więcej nieładu.
— Masz jaki interes? — zapytał go Wokulski.
— Nie tyle interes, ile propozycję… Właśnie kiedy dowiedziałem się, żeś chory, przyszło mi na myśl… Uważasz… tobie potrzeba dłuższego wypoczynku, usunięcia się od wszelkich zajęć, więc przyszło mi na myśl, czybyś nie zostawił u mnie tych stu dwudziestu tysięcy rubli… Miałbyś bez kłopotu dziesiąty procent.
— Aha!… — wtrącił Wokulski. — Ja moim wspólnikom bez kłopotu, nawet dla siebie, płaciłem piętnaście.
— Ale teraz cięższe czasy… Zresztą chętnie dam piętnasty procent, jeżeli mi zostawisz swoją firmę…
— Ani firmy, ani pieniędzy — odparł niecierpliwie Wokulski. — Firma bodajby nigdy nie istniała, a co do pieniędzy… Tyle ich mam, że mi wystarczy procent, jaki dają papiery. Aaa… i tego za dużo.
— Więc chcesz odebrać swój kapitał na święty Jan? — spytał Szlangbaum.
— Mogę ci go zostawić do października, nawet bez procentu, pod warunkiem, że zatrzymasz przy sklepie tych ludzi, którzy zechcą zostać.
— Ciężki warunek, ale…
— Jak chcesz.
Nastała chwila milczenia.
— Cóż myślisz robić ze spółką do handlu z cesarstwem? — zapytał Szlangbaum. — Bo mówisz tak, jakbyś się i z niej chciał wycofać…
— Jest to bardzo prawdopodobne.
Szlangbaum zarumienił się, chciał coś powiedzieć, ale dał spokój. Pogadali jeszcze o rzeczach obojętnych i Szlangbaum wyszedł żegnając się z nim bardzo serdecznie.
„On, widzę, ma zamiar wszystko odziedziczyć po mnie — myślał Wokulski. — Ha! niech dziedziczy… świat należy do tych, którzy go biorą.”
Swoją drogą Szlangbaum rozmawiający z nim w tej chwili o swoich interesach wydał mu się zabawny.
„Wszyscy w sklepie skarżą się na niego — myślał — mówią, że głowę zadziera, że wyzyskuje… Co prawda, o mnie mówili to samo…”
Spojrzenie jego znowu padło na biurko, gdzie od kilku dni leżał list z Paryża. Wziął go do rąk, ziewnął, ale nareszcie odpieczętował.
Była to korespondencja od baronowej, mającej dyplomatyczne stosunki, tudzież kilka urzędowych aktów. Przejrzał je i przekonał się, że są to dowody śmierci Ernesta Waltera, inaczej Ludwika Stawskiego, który zmarł w Algierze.
Wokulski zamyślił się.
„Gdybym przed trzema miesiącami dostał te papiery, kto wie, co by dziś było?… Stawska — piękna, a nade wszystko jaka szlachetna… jaka szlachetna!… Czy ja wiem, może ona naprawdę mnie kochała?… Stawska mnie, a ja tamtą… Co za ironia losu!…”
Rzucił papiery na biurko i przypomniał sobie ten mały, czysty salonik, w którym tyle wieczorów przepędził z panią Stawską, gdzie czuł się tak spokojny.
„No — mówił — i odrzuciłem szczęście, które samo wpadło mi w ręce… Ale czy może być szczęściem to, czego nie pragniemy?… I jeżeli ona choć przez jeden dzień tyle cierpiała co ja?…
Okrutne jest to urządzenie świata, na którym dwoje ludzi nieszczęśliwych z tego samego powodu nie mogą sobie pomóc…”
Dokumenta o śmierci Stawskiego leżały kilka dni, a Wokulski jeszcze nie zdecydował się, co z nimi zrobić?
Z początku wcale o nich nie myślał, potem, gdy mu coraz częściej wpadały w oczy lub pod rękę, zaczął doświadczać wyrzutów sumienia.
„Ostatecznie — mówił — sprowadziłem je dla pani Stawskiej, więc trzeba to oddać pani Stawskiej; ale gdzie ona jest?… Nie wiem… Zabawna byłaby historia, gdybym się z nią ożenił… Miałbym towarzystwo, Helunia miłe dziecko… miałbym cel w życiu. No, ale ona sama nie zrobiłaby interesu… Cóż bym jej wreszcie powiedział? Jestem chory, potrzebuję dozorczyni i dlatego ofiaruję pani kilkanaście tysięcy rubli rocznie… Nawet pozwolę się pani kochać, chociaż sam… Mam już dosyć miłości…”
Dzień schodził za dniem, a Wokulski nie wymyślił sposobu odesłania papierów pani Stawskiej. Trzeba by dowiedzieć się, gdzie mieszka, napisać list rekomendowany, oddać go na pocztę… W końcu przypomniał sobie, że najprostszą rzeczą będzie wezwać Rzeckiego (z którym nie widział się od kilku tygodni) i jemu oddać dokumenta. Lecz chcąc wezwać Rzeckiego, trzeba dzwonić na lokaja, posłać go do sklepu…
„Aaa… dajcież mi spokój!” — mruknął.
Wziął się znowu do czytania, tym razem podróży. Zwiedził Stany Zjednoczone, Chiny, ale papiery pani Stawskiej nie dawały mu spokoju. Rozumiał, że coś trzeba zrobić z nimi, a czuł, że on nic nie zrobi.
Taki stan ducha jego samego zaczął dziwić.
„Myślę przecież prawidłowo — mówił — no, o ile nie przeszkadzają mi wspomnienia… Czuję prawidłowo… ach, nawet zanadto prawidłowo! Tylko… nie chce mi się załatwić tego interesu i zresztą żadnego… Jest to więc modna dzisiaj choroba woli… Pyszny wynalazek!… Ależ ja, u diabła, nigdy nie stosowałem się do mody… W końcu, co mi tam moda czy nie moda; jest mi z nią dobrze, zatem…”