Drzwi otwarte, we drzwiach jakaś jejmość w nieco białym kaftaniku wali troje dzieci rzemieniem aż świszcze.
— Przepraszam — mówię — czy nie przeszkadzam?…
Na mój widok dzieci rozpierzchły się w głąb mieszkania, a jejmość w kaftaniku chowając za siebie rzemień zapytała zmieszana:
— Czy nie pan gospodarz?…
— Nie gospodarz, ale… przychodzę w jego imieniu do szanownego małżonka pani… Jestem Rzecki…
Jejmość chwilę przypatrywała mi się z niedowierzaniem, nareszcie rzekła:
— Wicek, biegnij do składu po ojca… A pan może pozwoli do saloniku…
Między mną i drzwiami wyrwał się obdarty chłopak i dopadłszy do schodów począł zjeżdżać na poręczy na dół. Ja zaś, zażenowany, wszedłem do saloniku, którego główną ozdobę stanowiła kanapa z wyłażącym na środku włosieniem.
— Oto los rządcy — odezwała się pani wskazując mi nie mniej obdarte krzesło. — Mój mąż służy niby to bogatym panom, a gdyby nie chodził do składu węgli i nie przepisywał u adwokatów, nie mielibyśmy co włożyć w usta. — Oto nasze mieszkanie, niech pan spojrzy — mówiła — za trzy ciupy dopłacamy sto osiemdziesiąt rubli rocznie…
Nagle od strony kuchni doleciało nas niepokojące syczenie. Jejmość w kaftaniku wybiegła szepcząc po drodze:
— Kaziu! idź do sali i uważaj na tego pana…
Istotnie, weszła do pokoju dziewczynka bardzo mizerna, w brązowej sukience i brudnych pończoszkach. Usiadła na krześle przy drzwiach i wpatrywała się we mnie wzrokiem o tyle podejrzliwym, o ile smutnym. Nigdy bym doprawdy nie sądził, że na stare lata wezmą mnie za złodzieja…
Siedzieliśmy tak z pięć minut milcząc i obserwując się wzajemnie, gdy nagle rozległ się krzyk i łoskot na schodach i w tej chwili wbiegł z sieni ów obdarty chłopak, zwany Wickiem, za którym ktoś gniewnie wołał:
— A szelmo!… dam ja ci…
Odgadłem, że Wicek musi mieć żywy temperament i że ten, kto mu wymyśla, jest jego ojcem. Jakoż istotnie, ukazał się sam pan rządca w poplamionym surducie i spodniach u dołu oberwanych. Miał przy tym gęsty, szpakowaty zarost i czerwone oczy.
Wszedł, grzecznie ukłonił mi się i zapytał:
— Wszak mam honor z panem Wokulskim?
— Nie, panie, jestem tylko przyjacielem i dysponentem pana Wokulskiego…
— A tak!… — przerwał mi wyciągając do uścisku rękę. — Miałem przyjemność zauważyć pana w sklepie… Piękny sklep! — westchnął. — Z takich sklepów rodzą się kamienice, a… a z majątków ziemskich — takie oto mieszkania…
— Pan dobrodziej miał majątek? — spytałem.
— Ba!… Ale co tam… Zapewne chce pan poznać bilans tej kamienicy? — odparł rządca. — Otóż powiem krótko. Mamy dwa rodzaje lokatorów: jedni już od pół roku nie płacą nikomu, inni płacą magistratowi kary lub zaległe podatki za gospodarza. Przy tym stróż nie odbiera pensji, dach zacieka, cyrkuł ekscytuje nas, ażebyśmy wywieźli śmiecie, jeden lokator wytoczył nam proces o piwnicę, a dwu lokatorów procesuje się o obelgi z powodu strychu… Co się zaś tyczy — dodał po chwili, nieco zmieszany — co się zaś tyczy dziewięćdziesięciu rubli, które ja będę winien szanownemu panu Wokulskiemu…
— Nie niepokój się pan — przerwałem mu. — Stach, to jest pan Wokulski, zapewne umorzy pański dług do października, a następnie zawrze z panem nowy układ.
Ubogi eks-właściciel majątku ziemskiego serdecznie uściskał mi obie ręce.
Taki rządca, który miał kiedyś własne dobra, wydawał mi się bardzo ciekawą osobistością; ale jeszcze ciekawszym wydał mi się dom, który nie przynosi żadnych dochodów. Z natury jestem nieśmiały: wstydzę się rozmawiać z nieznanymi ludźmi, a prawie boję się wchodzić do cudzych mieszkań… (Boże miłosierny! jak ja już dawno nie byłem w cudzym mieszkaniu…) Tym razem jednak wstąpił we mnie jakiś diabeł i koniecznie zapragnąłem poznać lokatorów tej dziwnej kamienicy.
W roku 1849 bywało goręcej, a przecie szedł człowiek naprzód!…
— Panie — odezwałem się do rządcy — czy byłbyś łaskaw… przedstawić mnie niektórym lokatorom?… Stach… to jest pan Wokulski… prosił mnie o zajęcie się jego interesami, dopóki nie wróci z Paryża…
— Paryż!… — westchnął rządca. — Znam Paryż jeszcze z roku 1859. Pamiętam, jak przyjmowali cesarza, kiedy wracał z kampanii włoskiej…
— Pan — zawołałem — pan widziałeś triumfalny powrót Napoleona do Paryża?…
Wyciągnął do mnie rękę i odparł:
— Widziałem lepszą rzecz, panie… Podczas kampanii byłem we Włoszech i widziałem, jak Włosi przyjmowali Francuzów w wigilię bitwy pod Magentą…
— Pod Magentą?… W roku 1859?… — spytałem.
— Pod Magentą, panie…
Popatrzyliśmy sobie w oczy z tym eks-obywatelem, który nie mógł zdobyć się na wywabienie plam ze swego surduta. Popatrzyliśmy sobie — mówię — w oczy. Magenta… Rok 1859… Eh! Boże miłosierny…
— Powiedz pan — rzekłem — jak to was przyjmowali Włosi w wigilię bitwy pod Magentą?
Ubogi eks-obywatel siadł na wytartym fotelu i mówił:
— W roku 1859, panie Rzecki… Zdaje mi się, że mam honor…
— Tak, panie, jestem Rzecki, porucznik, panie, węgierskiej piechoty, panie…
Znowu popatrzyliśmy sobie w oczy. Eh! Boże miłosierny…
— Mów pan dalej, panie szlachcicu — rzekłem ściskając go za rękę.