Pani Stawska umilkła ku wielkiemu zmartwieniu pani Misiewiczowej, którą przerażała stanowczość córki dotychczas tak łagodnej i uległej.
Pewnego dnia Wokulski przechodząc ulicą spotkał karetę pani Wąsowskiej. Ukłonił się i szedł dalej bez celu; wtem dopędził go służący.
— Jaśnie pani prosi…
— Co się z panem dzieje?… — zawołała piękna wdówka, gdy Wokulski zbliżył się do powozu. — Siądź no pan, przejedziemy się po Alejach.
Wsiadł, pojechali.
— Co to znaczy? — ciągnęła pani Wąsowska. — Wyglądasz pan okropnie, już blisko dziesięć dni nie byłeś u Beli… No, mówże pan coś!…
— Nie mam nic do powiedzenia. Nie jestem chory i nie sądzę, ażeby pannie Izabeli były potrzebne moje wizyty.
— A jeżeli są potrzebne?
— Nigdy nie miałem tych złudzeń; dziś mniej niż kiedykolwiek.
— No, no… mój panie… mówmy jasno. Jesteś pan zazdrośnik, a to poniża mężczyznę w oczach kobiet. Zirytowałeś się pan Molinarim…
— Myli się pani. Tak dalece nie jestem zazdrosny, że wcale nie przeszkadzam pannie Izabeli wybierać pomiędzy mną i panem Molinarim. Wiem przecie, że w tym wypadku obaj mamy równe prawa.
— O panie, to już zbyt ostre! — zgromiła go pani Wąsowska. — Cóż to, więc biedna kobieta, jeżeli raczy ją uwielbiać jeden z was, nie może rozmawiać z innymi?… Nie spodziewałem się, ażeby taki człowiek jak pan w taki haremowy sposób traktował kobietę. Zresztą, o co panu chodzi?… Gdyby nawet Bela kokietowała Molinariego, to i cóż?… Trwało to jeden wieczór i skończyło się tak wzgardliwym pożegnaniem go ze strony Beli, że aż przykro było patrzeć.
Zgnębienie opuściło Wokulskiego.
— Pani łaskawa, nie udawajmy, że się nie rozumiemy. Pani wie, że dla mężczyzny kochającego kobieta jest świętością jak ołtarz. Słusznie czy niesłusznie, ale tymczasem tak jest. Otóż jeżeli pierwszy lepszy awanturnik zbliża się do tej świętości jak do krzesła i postępuje z nią jak z krzesłem, a ołtarz prawie zachwyca się podobnym traktowaniem, wówczas… pojmuje pani?… Zaczynamy przypuszczać, że ów ołtarz jest naprawdę tylko krzesłem. Jasno się wytłomaczyłem?…
Pani Wąsowska rzuciła się na poduszkach powozu.
— O panie, aż nadto jasno!… Co byś pan jednak powiedział, gdyby kokieteria Beli była tylko niewinnym odwetem, a raczej ostrzeżeniem?…
— Do kogo wystosowanym?
— Do pana; wszakże pan ciągle zajmujesz się panią Stawską?…
— Ja?… Kto to powiedział?…
— Przypuśćmy, że naoczni świadkowie: pani Krzeszowska, pan Maruszewicz…
Wokulski pochwycił się za głowę.
— I pani wierzy temu?
— Nie, ponieważ zapewnił mnie Ochocki, że tam nic nie ma; czy jednak Belę uspokoił kto w podobny sposób i czy mogłaby na tym poprzestać, to już inna sprawa.
Wokulski ujął ją za rękę.
— Pani droga — szepnął — cofam wszystko, com powiedział z powodu tego Molinariego… Przysięgam pani, że czczę pannę Izabelę i że największym dla mnie nieszczęściem jest moje nierozważne słowo… Teraz dopiero widzę, czego się dopuściłem, mówiąc to…
Był tak wzruszony, że pani Wąsowskiej żal go się zrobiło.
— No, no — rzekła — niech pan się uspokoi i nie przesadza… Pod słowem honoru (choć kobiety podobno nie mają honoru) zapewniam pana, że to, o czym mówiliśmy, zostanie między nami. Zresztą jestem pewna, że nawet Bela przebaczyłaby panu jego wybuch. Była to niegodziwość, ale… zakochanym wybacza się nie takie niegodziwości.
Wokulski ucałował jej obie ręce, które mu wydarła.
— Proszę się do mnie nie umizgać, bo dla zakochanej kobiety mężczyzna jest ołtarzem… A teraz wysiadaj pan, idź, o tam, do Beli i…
— I co, pani?
— I przyznaj, że umiem dotrzymywać obietnic.
Głos jej drgnął, ale Wokulski nie spostrzegł tego. Wyskoczył z karety i pobiegł do kamienicy zajmowanej przez pana Łęckiego, gdzie właśnie stanęli.
Gdy Mikołaj otworzył mu drzwi, kazał zameldować się pannie Łęckiej. Była sama i przyjęła go natychmiast, zarumieniona i zmieszana.
— Tak dawno nie był pan u nas — rzekła. — Czy pan był chory?…
— Gorzej, pani — odpowiedział nie siadając. — Ciężko obraziłem panią bez powodu…
— Pan mnie?…
— Tak, pani, obraziłem panią podejrzeniami. Byłem — mówił stłumionym głosem — byłem na koncercie u państwa Rzeżuchowskich… Wyszedłem nawet nie pożegnawszy się z panią… Już nie chcę mówić dalej… Czuję tylko, że ma pani prawo nie przyjmować mnie jako człowieka, który nie ocenił pani… śmiał posądzać…
Panna Izabela głęboko spojrzała mu w oczy i wyciągając rękę rzekła:
— Przebaczam… niech pan siada.