— A jeżeli do grudnia franki stanieją?
— To niech pani odłoży kupno do grudnia.
— No, wie pan co — mówiła drąc jakiś papier — że jesteś pan jedyny do rady… Czarno to czarno, biało to biało… Cóż z pana za mężczyzna? Mężczyzna w każdej chwili powinien być stanowczy, a przynajmniej wiedzieć, czego chce. Cóż, odniósł mi pan list Beli?
Wokulski milcząc oddał list.
— Doprawdy? — zawołała ożywiona. — Więc pan jej nie kochasz?… A w takim razie rozmowa o niej nie powinna panu robić przykrości. Bo ja muszę… pogodzić was albo… Niech się już biedna dziewczyna nie dręczy… Pan się do niej uprzedziłeś… pan wyrządzasz jej krzywdę… To nieuczciwie… tak nie postępuje człowiek honorowy, aby zbałamuciwszy kogoś rzucał jak zwiędły bukiet…
— Nieuczciwie! — powtórzył Wokulski. — Niech mi pani z łaski swej powie, jaka uczciwość może pozostać w człowieku, którego wykarmiono albo cierpieniem i upokorzeniem, albo upokorzeniem i cierpieniem?
— Ale obok tego miałeś pan i inne chwile.
— O tak, parę życzliwych spojrzeń i kilka dobrych słówek, które dziś mają w moich oczach tę jedną wadę, że były… mistyfikacją.
— Ale ona dziś tego żałuje i gdybyś pan zwrócił się…
— Po co?
— Ażeby pozyskać jej serce i rękę.
— Zostawiając drugą dla znanych i nieznanych wielbicieli?… Nie, pani, już mam dosyć tych wyścigów, w których byłem bity przez panów Starskich, Szastalskich i licho nie wie jakich jeszcze!… Nie mogę odgrywać roli eunucha przy moim ideale i upatrywać w każdym mężczyźnie szczęśliwego rywala czy niepożądanego kuzyna…
— Jakież to niskie!… — zawołała pani Wąsowska. — Więc za jeden błąd, zresztą niewinny, poniewierasz pan niegdyś ukochaną kobietę?…
— Co do liczby owych błędów, to pozwoli pani, ażebym miał własną opinię; a co do niewinności… Boże miłosierny! w jak nędznym jestem położeniu, skoro nawet nie mam pojęcia, dokąd sięgała ich niewinność.
— Pan przypuszczasz?… — surowo zapytała go pani Wąsowska.
— Ja już nic nie przypuszczam — odparł chłodno Wokulski. — Wiem tylko, że w moich oczach, pod pozorami obojętnej życzliwości, toczył się najzwyklejszy romans i — to mi wystarcza. Rozumiem żonę, która oszukuje męża; bo ona może się tłomaczyć pętami, jakie wkłada na nią małżeństwo. Ale ażeby kobieta wolna oszukiwała obcego sobie człowieka… Cha!… cha!… cha!… to już jest, dalibóg, zamiłowanie do sportu… Przecież miała prawo przenosić nade mnie Starskiego — i ich wszystkich… Ale nie! Jej jeszcze było potrzeba mieć w swoim orszaku błazna, który ją naprawdę kochał, który dla niej wszystko był gotów poświęcić… I dla ostatecznego zhańbienia natury ludzkiej właśnie z mojej piersi chciała zrobić parawan dla siebie i adoratorów… Czy pani domyśla się, jak musieli drwić ze mnie ci ludzie, tak tanio obsypywani względami?… I czy pani czuje, co to za piekło być tak śmiesznym jak ja, a zarazem tak nieszczęśliwym, tak oceniać swój upadek i tak rozumieć, że jest niezasłużony?…
Pani Wąsowskiej drżały usta; z trudnością powstrzymywała się od łez.
— Czy to nie jest imaginacja? — wtrąciła.
— Eh, nie, pani… Skrzywdzona ludzka godność to nie imaginacja.
— A zatem?…
— Cóż być może? — odparł Wokulski. — Spostrzegłem się, odzyskałem siebie, a dziś mam tę tylko satysfakcję, że triumf moich współzawodników, przynajmniej co do mnie, nie był zupełny.
— I to jest nieodwołalne?…
— Proszę pani, rozumiem kobietę, która oddaje się z miłości albo sprzedaje się z nędzy. Ale na zrozumienie tej duchowej prostytucji, którą prowadzi się bez potrzeby, na zimno, przy zachowaniu pozorów cnoty, na to już brakuje mi zmysłu.
— Więc są rzeczy, których się nie przebacza? — spytała cicho.
— Kto i komu ma przebaczać?… Pan Starski chyba nigdy nie obrazi się o takie rzeczy, a może nawet będzie rekomendował swoich przyjaciół. O resztę zaś można nie dbać mając liczne i tak dobrane towarzystwo.
— Jeszcze słówko — rzekła pani Wąsowska powstając. — Wolno wiedzieć, jakie pan ma zamiary?…
— Gdybyżem ja sam wiedział!…
Podała mu rękę.
— Żegnam pana.
— Życzę pani szczęścia…
— O!… — westchnęła i szybko weszła do następnego pokoju.
„Zdaje mi się — myślał Wokulski schodząc ze schodów — że w tej chwili załatwiłem dwa interesa… Kto wie, czy Szuman nie ma racji?…”
Od pani Wąsowskiej pojechał do mieszkania Rzeckiego. Stary subiekt był bardzo mizerny i ledwie podniósł się z fotelu. Wokulskiego głęboko poruszył jego widok.
— Czy ty się gniewasz, stary, że tak dawno nie byłem u ciebie? — rzekł ściskając go za rękę.
Rzecki smutnie pokiwał głową.
— Alboż ja nie wiem, co się z tobą dzieje?… — odparł. — Bieda… bieda na świecie!… Coraz gorzej…
Wokulski usiadł zamyślony, Rzecki począł mówić:
— Widzisz, Stachu, ja już miarkuję, że mi czas iść do Katza i do moich piechurów, co tam gdzieś wyszczerzają na mnie zęby, żem maruder… Wiem, że cokolwiek postanowisz ze sobą, będzie mądre i dobre, ale… Czy nie byłoby praktycznie, gdybyś się ożenił ze Stawską?… Przecież to jakby twoja ofiara…
Wokulski schwycił się za głowę.