— Jakiż to zakład wygrał radca? — zapytał Rzecki, któremu znowu fizjognomia zaczęła się wyjaśniać.
— Zakład o Wokulskiego. Widzisz pan, było tak. Jeszcze w styczniu roku zeszłego, kiedy to Wokulski awanturował się po Bułgarii, ja powiedziałem do Szprota, że pan Stanisław jest wariat, że zbankrutuje i źle skończy… Tymczasem dzisiaj, wyobraź sobie, Deklewski utrzymuje, że to on to powiedział!… Naturalnie, założyliśmy się o kosz piwa, Szprot rozstrzygnął na moją stronę i jesteśmy u ciebie…
W ciągu tego wyjaśnienia pan Szprot ustawił na stole trzy kufle i odkorkował trzy butelki.
— No, tylko spojrzyj, panie Ignacy — mówił radca podnosząc napełniony kufel. — Kolor starego miodu, piana jak śmietana, a smak szesnastoletniej dziewczyny. Skosztujże… Co to za smak i co to za posmak?… Gdybyś zamknął oczy, przysiągłbyś, że to jest *ale*… O!… uważasz?… Ja powiadam, że przed takim piwem należałoby płukać usta. Powiedzże sam: piłeś kiedy coś podobnego?…
Rzecki wypił pół kufla.
— Dobre — rzekł. — Skądże jednak przyszło radcy do głowy, że Wokulski zbankrutował?
— Bo nikt w mieście nie mówi inaczej. Przecież człowiek, który ma pieniądze, sens w głowie i nikogo nie zarwał, nie ucieka z miasta Bóg wie gdzie…
— Wokulski wyjechał do Moskwy.
— Tere, fere!… Tak wam powiedział, ażeby zmylić ślady. Ale sam się złapał, skoro wyrzekł się nawet swoich pieniędzy…
— Czego się wyrzekł?… — spytał już rozgniewany pan Ignacy.
— Tych pieniędzy, które ma w banku, a nade wszystko u Szlangbauma… Przecież to razem wyniesie ze dwakroć sto tysięcy rubli… Kto więc taką sumę zostawia bez dyspozycji, po prostu rzuca ją w błoto, ten jest albo wariat, albo… zmajstrował coś takiego, że już nie czeka na wypłatę… W całym mieście rozlega się tylko jeden głos oburzenia przeciw temu… temu… że go nie nazwę właściwym imieniem…
— Radco, zapominasz się!… — zawołał Rzecki.
— Rozum tracisz, panie Ignacy, ujmując się za takim człowiekiem — odparł gwałtownie radca. — Bo tylko pomyśl. Pojechał po majątek, gdzie?… na wojnę turecką… Na wojnę turecką!… czy rozumiesz doniosłość tych słów?… Tam zrobił majątek, ale w jaki sposób?… Jakim sposobem można w pół roku zrobić pół miliona rubli?…
— Bo obracał dziesięcioma milionami rubli — odparł Rzecki — więc nawet zrobił mniej, niżby mógł…
— Ale czyje to były miliony?
— Suzina… kupca… jego przyjaciela.
— Otóż to!… Ale mniejsza; przypuśćmy, że w tym razie nie zrobił żadnego świństwa… Co to jednakże za interesa prowadził on w Paryżu, a później w Moskwie, na czym również grubo zarobił?… A godziło się to zabijać krajowy przemysł, ażeby dać osiemnaście procent dywidendy kilku arystokratom dla wkręcenia się pomiędzy nich?… A pięknie to sprzedawać całą spółkę Żydom i nareszcie uciekać zostawiając setki ludzi w nędzy lub w niepewności?… To tak robi dobry obywatel i człowiek uczciwy?… No, pijże, panie Ignacy!… — zawołał trącając jego kufel swoim. — Nasze kawalerskie!… Panie Szprot, pokaż, co umiesz… nie kompromituj się przy chorym…
— Hola!… — odezwał się doktór Szuman, który od kilku chwil stał na progu nie zdejmując kapelusza z głowy. — Hola!… A cóż to wy, moi panowie, jesteście ajentami domu pogrzebowego, że mi w taki sposób urządzacie pacjenta?… Kazimierz! — zawołał na służącego — wyrzuć mi te butelki do sieni… A panów proszę, ażebyście pożegnali chorego… Szpital, choćby na jedną osobę, nie jest knajpą… To pan tak wykonywasz moje zlecenia?… — zwrócił się do Rzeckiego. — To pan mając wadę serca będziesz mi urządzał pijatyki?… Może jeszcze zaprosicie sobie dziewczęta?… Dobrej nocy panom — rzekł do radcy i Szprota — a na drugi raz nie otwierajcie mi tu piwiarni, bo was zaskarżę o zabójstwo…
Panowie radca Węgrowicz i ajent Szprot wynieśli się tak szybko, że gdyby nie gęsty dym ich cygar, można by myśleć, że nikogo nie było w pokoju.
— Otwórz okno!… — mówił doktór do służącego. — Oj, to! to!… — dodał patrząc ironicznie na Rzeckiego. — Twarz w płomieniach, oczy szkliste, pulsa biją tak, że słychać na ulicy…
— Słyszałeś pan, co on mówił o Stachu?… — spytał Rzecki.
— Ma rację — odparł Szuman. — Całe miasto mówi to samo, chociaż myli się tytułując Wokulskiego bankrutem, bo on jest tylko półgłówkiem z tego typu, który ja nazywam polskimi romantykami.
Rzecki patrzył na niego prawie wylękniony.
— Nie patrz pan tak na mnie — ciągnął spokojnym głosem Szuman — raczej zastanów się, czy nie mam racji? Wszakże ten człowiek ani razu w życiu nie działał przytomnie… Kiedy był subiektem, myślał o wynalazkach i o uniwersytecie; kiedy wszedł do uniwersytetu, zaczął bawić się polityką. Później zamiast robić pieniądze, został uczonym i wrócił tu tak goły, że gdyby nie Minclowa, umarłby z głodu… Nareszcie zaczął robić majątek, ale nie jako kupiec, tylko jako wielbiciel panny, która od wielu lat ma ustaloną reputację kokietki. Nie koniec na tym, już bowiem mając w ręku i pannę, i majątek, rzucił oboje, a dzisiaj co robi i gdzie jest?… Powiedz pan, jeżeliś mądry?… Półgłówek, skończony półgłówek! — mówił Szuman machając ręką. — Czystej krwi polski romantyk, co to wiecznie szuka czegoś poza rzeczywistością…
— Czy doktór powtórzy to Wokulskiemu, gdy wróci?… — spytał Rzecki.
— Sto razy mu tak mówiłem, a jeżeli teraz nie powiem, to tylko dlatego, że nie wróci…
— Co nie ma wrócić… — szepnął Rzecki blednąc.
— Nie wróci, bo albo sobie gdzieś łeb rozbije, jeżeli odzyska rozsądek, albo weźmie się do jakiejś nowej utopii… Choćby do wynalazków tego mitycznego Geista, który także musi być patentowanym wariatem.
— A doktór nie uganiałeś się nigdy za utopiami?
— Tak, ale robiłem to odurzywszy się w waszej atmosferze. Opatrzyłem się jednak w porę i ta okoliczność pozwala mi stawiać jak najdokładniejsze diagnozy podobnych chorób… No, zdejmij pan szlafrok, zobaczymy, jakie skutki wywołał wieczór spędzony w wesołym towarzystwie…
Zbadał Rzeckiego, kazał mu natychmiast iść do łóżka, a na przyszłość nie robić ze swego mieszkania szynkowni.
— Pan to także jesteś okazem romantyka; tyle tylko, żeś miał mniej sposobności do robienia głupstw — zakończył doktór.
Po czym wyszedł zostawiając Rzeckiego w bardzo ponurym nastroju.
„Już tam twoje gadanie więcej mi zaszkodzi aniżeli piwo” — pomyślał Rzecki, a po chwili dodał półgłosem:
„Mógłby jednakże Stach choć słówko napisać… Bo licho wie, jakie domysły snują się człowiekowi po głowie!…”
Przykuty do łóżka pan Ignacy nudził się piekielnie.
Więc dla zabicia czasu odczytywał, po raz nie wiadomo który, historię konsulatu i cesarstwa albo rozmyślał o Wokulskim.
Oba te jednak zajęcia, zamiast uspakajać, drażniły go… Historia przypominała mu cudowne dzieje jednego z największych triumfatorów, na którego dynastii Rzecki opierał wiarę w przyszłość świata, a która to dynastia w jego oczach padła pod oszczepem Zulusa. Rozmyślania zaś o Wokulskim prowadziły go do wniosku, że ukochany przyjaciel, a tak niezwykły człowiek, co najmniej znajdował się na drodze do jakiegoś moralnego bankructwa.
— Tyle chciał zrobić, tyle mógł zrobić i nic nie zrobił!… — powtarzał pan Ignacy ze smutkiem w sercu. — Gdybyż choć napisał, gdzie jest i jakie ma zamiary… Gdyby chociaż dał znać, że żyje!…