Teraz dopiero panna Izabela spostrzega, że człowiek w koszuli patrzy na nią jakimś szczególnym wzrokiem, ciągle trzymając kartę nad głową. Dym i para, kotłujące w dolinie, chwilami zasłaniają jego rozpiętą koszulę i surowe oblicze; tonie wśród nich — nie ma go. Tylko spoza dymu widać blady połysk jego oczów, a nad dymem obnażoną do łokcia rękę i — kartę.
„Co znaczy ta karta, papo?…” — zapytuje ojca.
Ale ojciec spokojnie patrzy we własne karty i nie powiada nic, jakby jej nie widział.
„Kiedyż nareszcie wyjedziemy z tego miejsca?…”
Ale choć powóz drży i słońce odbite w skrzydle posuwa się ku tyłowi, ciągle u stopni widać jezioro dymu, a w nim zanurzonego człowieka, jego rękę nad głową i — kartę.
Pannę Izabelę ogarnia nerwowy niepokój, skupia wszystkie wspomnienia, wszystkie myśli, ażeby odgadnąć co znaczy karta, którą trzyma ten człowiek?…
Czy to są pieniądze, które przegrał do ojca w pikietę? Chyba nie. Może ofiara, jaką złożył Towarzystwu Dobroczynności? I to nie. Może tysiąc rubli, które dał ciotce na ochronę, a może to jest kwit na fontannę, ptaszki i dywany do ubrania grobu Pańskiego?… Także nie; to wszystko nie niepokoiłoby jej.
Stopniowo pannę Izabelę napełnia wielka bojaźń. Może to są weksle jej ojca, które ktoś niedawno wykupił?… W takim razie wziąwszy pieniądze za srebra i serwis spłaci ten dług najpierwej i uwolni się od podobnego wierzyciela. Ale człowiek pogrążony w dymie wciąż patrzy jej w oczy i karty nie rzuca. Więc może… Ach!…
Panna Izabela zrywa się z szezlonga, potrąca w ciemności o taburet i drżącymi rękoma dzwoni. Dzwoni już drugi raz, nie odpowiada nikt, więc wybiega do przedpokoju i we drzwiach spotyka pannę Florentynę, która chwyta ją za rękę i mówi ze zdziwieniem:
— Co tobie, Belciu?…
Światło w przedpokoju nieco oprzytomnia pannę Izabelę. Uśmiecha się.
— Weź, Florciu, lampę do mego pokoju. Papa jest?
— Przed chwilą wyjechał.
— A Mikołaj?
— Zaraz wróci, poszedł oddać list posłańcowi. Czy gorzej boli cię głowa? — pyta panna Florentyna.
— Nie — śmieje się panna Izabela — tylko zdrzemnęłam się i tak mi się coś majaczyło.
Panna Florentyna bierze lampę i obie z kuzynką idą do jej gabinetu. Panna Izabela siada na szezlongu, zasłania ręką oczy przed światłem i mówi:
— Wiesz, Florciu, namyśliłam się, nie sprzedam moich sreber obcemu. Mogą naprawdę dostać się Bóg wie w jakie ręce. Siądź zaraz, jeżeliś łaskawa, przy moim biurku i napisz do ciotki, że… przyjmuję jej propozycję. Niech nam pożyczy trzy tysiące rubli i niech weźmie serwis i srebra.
Panna Florentyna patrzy na nią z najwyższym zdumieniem, wreszcie odpowiada:
— To jest niemożliwe, Belciu.
— Dlaczego?…
— Przed kwadransem otrzymałam list od pani Meliton, że srebra i serwis już kupione.
— Już?… Kto je kupił? — woła panna Izabela chwytając kuzynkę za ręce.
Panna Florentyna jest zmieszana.
— Podobno jakiś kupiec z Rosji… — mówi, lecz czuć, że mówi nieprawdę.
— Ty coś wiesz, Florciu!… Proszę cię, powiedz!… — błaga ją panna Izabela. Jej oczy napełniają się łzami.
— Zresztą tobie powiem, tylko nie zdradź tajemnicy przed ojcem — prosi kuzynka.
— Więc kto?… No, kto kupił?…
— Wokulski — odpowiada panna Florentyna.
Pannie Izabeli w jednej chwili obeschły oczy nabierając przy tym barwy stalowej. Odpycha z gniewem ręce kuzynki, przechodzi tam i na powrót swój gabinet, wreszcie siada na foteliku naprzeciw panny Florentyny. Nie jest już przestraszoną i zdenerwowaną pięknością, ale wielką damą, która ma zamiar kogoś ze służby osądzić, a może wydalić.
— Powiedz mi, kuzynko — mówi pięknym kontraltowym głosem — co to za śmieszny spisek knujecie przeciwko mnie?
— Ja?… spisek?… — powtarza panna Florentyna, przyciskając rękoma piersi. — Nie rozumiem cię, Belu…
— Tak. Ty, pani Meliton i ten… zabawny bohater… Wokulski…
— Ja i Wokulski?… — powtarza panna Florentyna. Tym razem zdziwienie jej jest tak szczere, że wątpić nie można.
— Przypuśćmy, że nie spiskujesz — ciągnie dalej Panna Izabela — ale coś wiesz…
— O Wokulskim wiem to, co wszyscy. Ma sklep, w którym kupujemy, zrobił majątek na wojnie…
— A o tym, że wciąga papę do spółki handlowej, nie słyszałaś?
Wyraziste oczy panny Florentyny zrobiły się bardzo dużymi.
— Ojca twego wciąga do spółki?… — rzekła wzruszając ramionami. — Do jakiejże spółki może go wciągnąć?…