Panna Izabela zerwała się z fotelu.
— Więc ja pana zapewniam, że jutro dostaniesz pieniądze! — zawołała patrząc na niego z pogardą.
— Słowo? — spytał Żyd delektując się w duszy jej pięknością.
— Słowo daję, że jutro będziecie wszyscy spłaceni… Wszyscy, i to co do grosza!…
Żyd ukłonił się do ziemi i cofając się tyłem, opuścił gabinet.
— Zobaczę, jak panna hrabianka dotrzyma słowa… — rzekł na odchodnym.
Stary Mikołaj znowu był w przedpokoju i z taką gracją otworzył drzwi Szpigelmanowi, że ten już z sieni zawołał:
— Co się pan tak rozbijasz, panie kamerdyner?…
Blada z gniewu panna Izabela biegła do sypialni ojca. Zastąpiła jej drogę panna Florentyna.
— Dajże spokój, Belciu — mówiła składając ręce — ojciec taki chory…
— Zapewniłam tego człowieka, że wszystkie długi będą spłacone, i muszą być spłacone… Choćbyśmy mieli nie jechać do Paryża…
Właśnie pan Tomasz w pantoflach i bez surduta z wolna przechadzał się po sypialni, kiedy weszła córka. Spostrzegła, że ojciec wygląda bardzo mizernie, że ma obwisłe ramiona, obwisłe siwe wąsy, obwisłe powieki i jest pochylony jak starzec; ale uwagi te powstrzymały ją tylko od wybuchu, nie zaś od załatwienia interesu.
— Przepraszam cię, Belu, że mnie widzisz w takim negliżu… Cóż się stało?…
— Nic, ojcze — odparła hamując się. — Był tu jakiś Żyd…
— Ach, pewnie ten Szpigelman… Dokuczliwa bestia jak komary w lesie!… — zawołał pan Tomasz chwytając się za głowę. — Niech jutro przyjdzie…
— Właśnie przyjdzie, on i… inni…
— Dobrze… bardzo dobrze… Dawno już myślałem załatwić ich… No, chwała Bogu, że ochłodziło się chociaż trochę…
Panna Izabela była zdumiona spokojem ojca i jego złym wyglądem. Zdawało się, że od południa przybyło mu kilka lat wieku. Usiadła na krześle i oglądając się po sypialni spytała jakby od niechcenia:
— Dużo im papo winien?
— Niewiele… drobiazg… parę tysięcy rubli…
— To są te pieniądze, o których mówiła ciotka, że je ktoś w marcu wykupił?…
Pan Łęcki stanął na środku pokoju i strzeliwszy palcami zawołał:
— A bodajże cię!… O tamtych na śmierć zapomniałem…
— Zatem mamy więcej długów niż parę tysięcy?…
— Tak… tak… Trochę więcej… Myślę, że pięć do sześciu tysięcy… Poproszę poczciwego Wokulskiego, to mi to załatwi…
Panna Izabela mimo woli wstrząsnęła się.
— Szpigelman mówił — rzekła po chwili — że od naszej sumy nie można mieć dziesięciu tysięcy rubli procentu. Najwyżej trzy tysiące, i to na niepewnej hipotece…
— Ma rację — na hipotece, ale przecież handel to nie hipoteka… Handel może dać trzydzieści od trzydziestu… Ale… a skąd Szpigelman wie o naszym procencie? — spytał pan Tomasz zamyśliwszy się nieco.
— Ja mu powiedziałam niechcący… — tłumaczyła się zarumieniona panna Izabela.
— Szkoda, żeś mu to powiedziała… wielka szkoda!… o takich rzeczach lepiej nie mówić…
— Czy to co złego? — szepnęła.
— Złego?… No, nic złego, mój Boże… Ale zawsze lepiej, gdy ludzie nie znają ani wysokości, ani źródła dochodów… Baron, wreszcie sam marszałek nie mieliby reputacji milionerów i filantropów, gdyby znano wszystkie ich sekreta…
— Dlaczegóż to, ojcze?…
— Dziecko jeszcze jesteś — mówił nieco zakłopotany pan Tomasz — jesteś idealistka, więc… mogłoby cię to zrazić do nich… Ale masz przecie rozum. Baron, widzisz, utrzymuje jakąś spółkę z lichwiarzami, a fortuna marszałka urosła głównie ze szczęśliwych pogorzeli, no… i trochę z handlu bydłem w czasie wojny sewastopolskiej…
— Więc tacy są moi konkurenci?… — szepnęła panna Izabela.
— To nic nie znaczy, Belu!… Mają pieniądze i duży kredyt, a to główna rzecz — uspakajał ją pan Tomasz.
Panna Izabela potrząsnęła głową, jakby chcąc odpędzić przykre myśli.
— Więc my, papo, już nie pojedziemy do Paryża…
— Dlaczego, moje dziecko, dlaczego?…