— No, już widzę, że jestem zupełnie pijany — mruknął pan Ignacy kładąc się znowu i niecierpliwie naciągając kołdrę, pod którą drżał.
Kilka minut leżał z otwartymi oczami i znowu przywidziało mu się, że jest w teatrze, akurat po zakończeniu trzeciego aktu, w chwili kiedy fabrykant Pifke miał podać Rossiemu album Warszawy i jej piękności. Pan Ignacy wytęża wzrok (Pifke bowiem jego zastępuje), wytęża wzrok i z najwyższym przerażeniem widzi, że niecny Pifke zamiast kosztownego albumu podaje Włochowi jakąś paczkę owiniętą w papier i niedbale zawiązaną szpagatem.
I jeszcze gorsze rzeczy widzi pan Ignacy. Włoch bowiem uśmiecha się ironicznie, odwiązuje szpagat, odwija papier i wobec panny Izabeli, Wokulskiego, hrabiny i tysiąca innych widzów ukazuje… żółte nankinowe spodnie z fartuszkiem na przodzie i ze strzemiączkami u dołu. Właśnie te same, których pan Ignacy używał w epoce sławnej kampanii sewastopolskiej!…
Na domiar okropności nędzny Pifke wrzeszczy: „Oto jest dar panów: Stanisława Wokulskiego, kupca, i Ignacego Rzeckiego, jego dysponenta!” Cały teatr wybucha śmiechem; wszystkie oczy i wszystkie wskazujące palce skierowują się na ósmy rząd krzeseł i właśnie na to krzesło, gdzie siedzi pan Ignacy. Nieszczęśliwy chce zaprotestować, lecz czuje, że głos zastyga mu w gardle, a na domiar niedoli on sam — zapada się gdzieś. Zapada się w niezmierny, niezgłębiony ocean nicości, w którym będzie spoczywał na wieki wieczne nie objaśniwszy widzów teatralnych, że nankinowe spodnie z fartuszkiem i strzemiączkami wykradziono mu podstępem ze zbioru jego osobistych pamiątek.
Po nocy fatalnie spędzonej Rzecki obudził się dopiero o trzy kwadranse na siódmą. Własnym oczom nie chciał wierzyć patrząc na zegarek, ale w końcu uwierzył. Uwierzył nawet w to, że wczoraj był nieco podchmielony; o czym zresztą wymownie świadczył lekki ból głowy i ogólna ociężałość członków.
Wszystkie te jednak chorobliwe objawy mniej trwożyły pana Ignacego aniżeli jeden straszny symptom, oto: nie chciało mu się iść do sklepu!… Co gorsze: nie tylko czuł lenistwo, ale nawet zupełny brak ambicji; zamiast bowiem wstydzić się swego upadku i walczyć z próżniaczymi instynktami, on, Rzecki, wynajdywał sobie powody do jak najdłuższego zatrzymania się w pokoju.
To zdawało mu się, że Ir jest chory, to, że rdzewieje nigdy nie używana dubeltówka, to znowu, że jest jakiś błąd w zielonej firance, która zasłaniała okna, a nareszcie, że herbata jest za gorąca i trzeba ją pić wolniej niż zwykle.
W rezultacie pan Ignacy spóźnił się o czterdzieści minut do sklepu i ze spuszczoną głową przekradł się do kantorka. Zdawało mu się, że każdy z „panów” (a jak na złość wszyscy przyszli dziś na czas!), że każdy z najwyższą wzgardą patrzy na jego podsiniałe oczy, ziemistą cerę i lekko drżące ręce.
„Gotowi jeszcze myśleć, że oddawałem się rozpuście!” — westchnął nieszczęsny pan Ignacy.
Potem wydobył księgi, umaczał pióro i niby to zaczął rachować. Był przekonany, że cuchnie piwem jak stara beczka, którą już wyrzucono z piwnicy, i zupełnie serio począł rozważać: czy nie należało podać się do dymisji po spełnieniu całego szeregu tak haniebnych występków?
„Spiłem się… późno wróciłem do domu… późno wstałem… o czterdzieści minut spóźniłem się do sklepu…”
W tej chwili zbliżył się do niego Klejn z jakimś listem.
— Było na kopercie napisane: „bardzo pilno”, więc otworzyłem — rzekł mizerny subiekt podając papier Rzeckiemu.
Pan Ignacy otworzył i czytał:
„Człowieku głupi czy nikczemny! Pomimo tylu życzliwych ostrzeżeń kupujesz jednak dom, który stanie się grobem twego w tak nieuczciwy sposób zdobytego majątku…”
Pan Ignacy rzucił okiem na wiersz ostatni, ale nie znalazł podpisu: list był anonimowy. Spojrzał na kopertę — miała adres Wokulskiego. Czytał dalej:
„Jaki zły los postawił cię na drodze pewnej szlachetnej damy, której o mało nie zabiłeś męża, a dziś chcesz jej wydrzeć dom, gdzie zmarła jej ukochana córka?… I po co to robisz?… Dlaczego płacisz, jeżeli prawda, aż dziewięćdziesiąt tysięcy rubli za kamienicę niewartą siedemdziesięciu tysięcy?… Są to sekreta twojej czarnej duszy, które kiedyś sprawiedliwość boska odkryje, a zacni ludzie ukarzą pogardą.
Zastanów się więc, póki czas. Nie gub swej duszy i majątku i nie zatruwaj spokoju zacnej damie, która w nieutulonym żalu po stracie córki tę jedną ma dziś pociechę, że może przesiadywać w pokoju, gdzie nieszczęśliwe dziecię oddało Bogu ducha. Upamiętaj się, zaklinam cię — życzliwa…”
Skończywszy czytanie pan Ignacy potrząsnął głową.
— Nic nie rozumiem — rzekł. — Chociaż bardzo wątpię o życzliwości tej damy.
Klejn lękliwie obejrzał się dokoła sklepu, a widząc, że ich nikt nie śledzi, zaczął szeptać:
— Bo to, uważa pan, nasz stary podobno kupuje dom Łęckiego, który właśnie jutro mają wierzyciele sprzedać przez licytację…
— Stach… to jest… pan Wokulski kupuje dom?
— Tak, tak… — potakiwał Klejn głową. — Ale kupuje nie na własne imię, tylko za pośrednictwem starego Szlangbauma… Tak przynajmniej mówią w domu, bo i ja tam mieszkam.
— Za dziewięćdziesiąt tysięcy rubli?…
— Właśnie. A że baronowa Krzeszowska chciałaby kupić tę kamienicę za siedemdziesiąt tysięcy rubli, więc anonim zapewne pochodzi od niej. Nawet założyłbym się, że od niej, bo to piekielna baba…
Gość, przybyły do sklepu z zamiarem kupienia parasola, oderwał Klejna od Rzeckiego. Panu Ignacemu zaczęły krążyć po głowie bardzo szczególne myśli.
„Jeżeli ja — mówił do siebie — przez zmarnowanie jednego wieczora narobiłem tyle zamętu w sklepie, to niby — jakiego zamętu w interesach narobi Stach, który marnuje dziś dnie i tygodnie na teatry włoskie, i zresztą — nawet nie wiem na co?…”
W tej chwili jednak przypomniał sobie, że w sklepie z jego winy zamęt jest niewielki, prawie go nie ma, i że interes handlowy w ogóle idzie świetnie. Nawet co prawda to i sam Wokulski, pomimo dziwnego trybu życia, nie zaniedbuje obowiązków kierownika instytucji.
„Ale po co on chce uwięzić dziewięćdziesiąt tysięcy rubli w murach?… Skąd się i tu znowu biorą ci Łęccy?… Czyliżby… Eh! Stasiek taki głupi nie jest…”
Swoją drogą niepokoiła go myśl kupna kamienicy.
„Zapytam się Henryka Szlangbauma” — rzekł, wstając od kantorka.
W oddziale tkanin mały, zgarbiony Szlangbaum, z czerwonymi oczyma i wyrazem zajadłości na twarzy, kręcił się jak zwykłe, skacząc po drabince albo nurzając się między sztukami perkalu. Tak już przywykł do swojej gorączkowej roboty, że choć nie było interesantów, on ciągle wydostawał jakąś sztukę, odwijał i zawijał, ażeby następnie umieścić ją na właściwym miejscu.
Zobaczywszy pana Ignacego Szlangbaum zawiesił swoją jałową pracę i otarł pot z czoła.
— Ciężko, co?… — rzekł.
— Bo po co pan przekładasz te graty, skoro nie ma gości w sklepie? — odparł Rzecki.
— Bah!… gdybym tego nie robił, zapomniałbym, gdzie co leży… stawy zaśniedziałyby w członkach… Zresztą — jużem przywykł… Pan ma jaki interes do mnie?…
Rzecki stropił się na chwilę.
— Nie… Tak chciałem zobaczyć, jak panu tu idzie — odpowiedział pan Ignacy rumieniąc się, o ile to było możliwe w jego wieku.