— Czy i pani Krzeszowska jest równie miłą sąsiadką? — spytał Wokulski.
— O panie!… — zawołała pani Misiewiczowa podnosząc palec w górę.
— To nieszczęśliwa kobieta — przerwała pani Stawska. — Straciła córkę.
Mówiąc to obracała w palcach rąbek chusteczki i spod swoich cudownych rzęs usiłowała patrzeć… jużci nie na mnie. Ale powieki musiały jej ciężyć jak ołów, więc tylko rumieniła się coraz mocniej i stawała się coraz poważniejszą, jak gdyby ją który z nas obraził.
— A któż to jest ten pan Maruszewicz? — mówił dalej Wokulski, jakby nie myśląc nawet o obecnych damach.
— Letkiewicz, urwisz… — prędko odpowiedziała pani Misiewiczowa.
— Ależ mateczko, to tylko oryginał… — poprawiła ją córka. W tej chwili miała oczy tak wielkie i źrenice tak roszerzone jak chyba jeszcze nigdy.
— Bo ci studenci to podobno bardzo niesforni — rzekł Wokulski patrząc na fortepian.
— Zwyczajnie młodzi — odparła pani Misiewiczowa i głośno utarła nos.
— Widzisz, Heluniu, znowu odpina ci się kokardka — rzekła pani Stawska nachylając się do córeczki, może aby ukryć zakłopotanie na samą wzmiankę o niesfornościach studenckich.
Znudził mnie już Wokulski swoją rozmową. Istotnie, trzeba być albo półgłówkiem, albo źle wychowanym człowiekiem, ażeby tak piękną kobietę wypytywać o współlokatorów! Przestałem go też słuchać i machinalnie począłem wyglądać na podwórze.
I oto, com zobaczył… W jednym z okien Maruszewicza uchyliła się roleta i przez szparę z boku można było dojrzeć, że ktoś patrzy w naszą stronę.
„Szpieguje nas ten poczciwiec!” — pomyślałem. Zwróciłem oczy ku drugiemu piętru od frontu. Masz pociechę!… W najdalszym pokoju pani baronowej Krzeszowskiej oba lufciki otwarte, a w głębi widać… ją samą, jak przypatruje się lokalowi pani Stawskiej przez teatralną lornetkę.
„Że też Pan Bóg nie ukarze tej jędzy…” — rzekłem do siebie, pewny, że z tego lornetkowania wyniknie kiedy skandal.
Modliłem się nie na próżno. Kara boska już wisiała nad głową intrygantki, w postaci śledzia, który wysuwał się z lufcika na trzecim piętrze. Śledzia owego trzymała jakaś tajemnicza ręka, odziana w granatowy rękaw ze srebrnym galonem, spoza ręki zaś co kilka sekund wychylała się mizerna twarz ze złośliwym uśmiechem.
Nie trzeba było mojej przenikliwości, ażeby zgadnąć, że był to jeden z nie płacących komornego studentów, który tylko czekał na ukazanie się baronowej w lufciku, ażeby na nią puścić śledzia.
Ale baronowa była ostrożna, więc mizerny studencina nudził się. Przekładał opatrznościowego śledzia z jednej ręki do drugiej i zapewne dla zabicia czasu robił bardzo nieprzystojne miny do dziewcząt z paryskiej pralni.
Właśnie kiedy zastanawiałem się, że zamach, przygotowywany na baronowę przez studenta ze śledziem, spełznie na niczym, Wokulski wstał z krzesła i zaczął żegnać damy.
— Tak prędko panowie odchodzą! — szepnęła pani Stawska i w tej chwili ogromnie zmieszała się.
— Może panowie będą łaskawi częściej… — dodała pani Misiewiczowa.
Ale safanduła Stach, zamiast poprosić panie, ażeby pozwoliły mu bywać co dzień albo nawet ażeby go stołowały (co ja niezawodnie powiedziałbym będąc na jego miejscu), ten… ten dziwak, zapytał: czy nie potrzebują jakich reparacyj w mieszkaniu?…
— O, już wszystko, co było potrzebne, zrobił poczciwy pan Rzecki — odparła pani Misiewiczowa zwracając się do mnie z sympatycznym uśmiechem. (Szczerze mówiąc, nawet nie lubię takich uśmiechów u osób w pewnym wieku.)
W kuchni Stach zatrzymał się sekundę, a że widać drażnił go zapach kalafiorów, więc rzekł do mnie:
— Trzeba by tu urządzić jaki wentylator albo co…
Na schodach nie mogłem już wytrzymać i zawołałem:
— Gdybyś tu bywał częściej, sam byś poznał, jakie melioracje należałoby zaprowadzić w tym domu. Ale co ciebie obchodzi dom albo nawet taka piękna kobieta!
Wokulski stanął w sieni i patrząc na rynnę mruknął:
— Phy!… gdybym ją poznał wcześniej, może bym się z nią ożenił.
Usłyszawszy to doznałem dziwnego uczucia: byłem kontent, a jednocześnie jakby mnie kto w serce kolnął.
— A tak, to już się nawet nie ożenisz? — spytałem.
— Kto wie?… — odparł. — Może się i ożenię… Ale nie z nią.
Usłyszawszy zaś to doznałem jeszcze dziwniejszego uczucia; było mi żal, że pani Stawska nie dostanie Stacha za męża, a jednocześnie jakby kto mi zdjął ciężar z piersi.
Ledwie wyszliśmy na dziedziniec, patrzę, a pani baronowa wychyla się ze swego lufcika i woła, oczywiście do nas:
— Panie!… Proszę!…
Nagle — rozdzierającym głosem krzyknęła: „Ach! nihiliści…”, i cofnęła się w głąb pokoju.
Jednocześnie o kilka kroków od nas spadł na podwórze śledź, na którego stróż rzucił się z taką drapieżnością, że nawet mnie nie spostrzegł.
— Nie zajdziesz do pani baronowej? — zapytałem Stacha. — Ona, zdaje mi się, ma do ciebie interes.
— Niech mi da święty spokój! — odparł machnąwszy ręką.
Na ulicy zawołał dorożkę i wróciliśmy do sklepu nie rozmawiając ze sobą. Jestem jednak pewny, że myślał o pani Stawskiej i że gdyby nie te podłe kalafiory…