— Jak to?… Dlaczego?… — dziwił się pan Tomasz, coraz szerzej otwierając oczy.
— Dlatego, że nie wiem, co będzie od dziś za rok. Nie co roku zdarzają się wyjątkowo dobre interesa.
— A propos — rzekł pan Tomasz po chwili przykrego zdumienia. — Co też mówią w mieście: że to ty, panie Wokulski, kupiłeś mój dom?…
— Tak, panie, ja kupiłem pański dom. Ale przed upływem pół roku mogę go panu odstąpić na korzystnych warunkach.
Pan Łęcki poczuł rumieniec na twarzy. Nie chcąc jednak dawać za wygranę zapytał wielkopańskim tonem:
— I ile byś też chciał odstępnego, panie Wokulski?…
— Nic. Oddam go panu za dziewięćdziesiąt tysięcy, a nawet… może taniej…
Pan Tomasz cofnął się, rozłożył ręce, następnie padł na swój wielki fotel i znowu kilka łez spłynęło mu po twarzy.
— Doprawdy, panie Stanisławie — mówił, lekko łkając — widzę, że najlepsze stosunki… mogą zepsuć pieniądze… Czy ja mam ci za złe, żeś kupił ten dom?… Czy ja robię ci wyrzuty?… Ty zaś przemawiasz do mnie tak, jakbyś się obraził.
— Przepraszam pana — przerwał Wokulski. — Ale istotnie jestem trochę rozdrażniony… zapewne z gorąca…
— O, z pewnością! — zawołał pan Tomasz powstając z fotelu i ściskając go za rękę. — Więc… przebaczmy sobie nawzajem cierpkie słówka… Ja się na ciebie nie gniewam, bo wiem… co to jest upał…
Wokulski pożegnał go i wstąpił do salonu. Starskiego już tam nie było, panna Izabela siedziała sama. Zobaczywszy go podniosła się; twarz jej była pogodniejsza.
— Pan wychodzi?
— Właśnie chcę panią pożegnać.
— A o Rossim nie zapomni pan? — rzekła ze słabym uśmiechem.
— O nie. Poproszę, ażeby mu oddano wieniec.
— Pan go sam nie wręczy?… Dlaczegóż to?…
— Dziś w nocy jadę do Paryża — odpowiedział Wokulski.
Ukłonił się i wyszedł.
Przez chwilę panna Izabela stała zdumiona; następnie pobiegła do pokoju ojca.
— Co to znaczy, papo? Wokulski pożegnał się ze mną bardzo chłodno i powiedział, że — dziś w nocy wyjeżdża do Paryża.
— Co?… co?… co?… — zawołał pan Tomasz chwytając się oburącz za głowę. — On z pewnością obraził się…
— Ach… prawda!… Wspomniałam mu o kupnie naszej kamienicy…
— Chryste!… i cóżeś ty zrobiła?… A… wszystko stracone… Teraz rozumiem… Naturalnie, że się obraził… No — dodał po chwili — ale kto mógł przypuścić, że jest tak obraźliwy?… Taki sobie zwyczajny kupiec!…
XX. Pamiętnik starego subiekta
…I wyjechał!… Pan Stanisław Wokulski, wielki organizator spółki do handlu przewozowego, wielki naczelnik firmy, która ma w obrocie ze cztery miliony rubli rocznie, wyjechał do Paryża jak pierwszy lepszy pocztylion do Miłosny… Jednego dnia mówił (do mnie samego), że nie wie, kiedy pojedzie, a na drugi dzień — szast… prast… i już go nie ma.
Zjadł elegancki obiadek u jaśnie wielmożnych państwa Łęckich, wypił kawę, wykłuł zęby i — jazda. Naturalnie. Pan Wokulski nie jest przecie lichym subiektem, który musi żebrać u pryncypała o urlop raz na kilka lat. Pan Wokulski jest kapitalistą, ma ze sześćdziesiąt tysięcy rubli rocznie, żyje za pan brat z hrabiami i książętami, pojedynkuje się z baronami i wyjeżdża, kiedy chce. A wy, moi płatni oficjaliści, kłopoczcie się o interesa. Przecie za to macie pensje i dywidendy.
I to jest kupiec?… To jest błazeństwo, mówię, nie kupiectwo!…
No, można wyjechać nawet do Paryża i nawet po wariacku, ale nie w takich czasach. Tu, panie, kongres berliński nawarzył piwa — tu, panie, Anglia, panie, za Cypr, Austria za Bośnię… Włochy krzyczą wniebogłosy: „Dajcie nam Triest, bo będzie źle…” Tu już słyszę, panie, w Bośni krew się leje potokami i (byle żniwa skończyć) wojna buchnie przed zimą jak amen w pacierzu… A on tymczasem daje nura do Paryża!…
Cyt!…?… …Po co on tak nagle wyjechał do Paryża?… Na wystawę?… Cóż go obchodzi wystawa. A może w tym interesie, który miał zrobić z Suzinem?… Ciekawym, na jakich to interesach zyskuje się po pięćdziesiąt tysięcy rubli, tak sobie od ręki?… Oni mi mówią o wielkich maszynach do nafty czy do kolei, czy też do cukrowni?… Ale czy wy, aniołki, zamiast po nadzwyczajne maszyny, nie jedziecie po zwykłe armaty?… Francja, tylko patrzeć, jak weźmie się za łeb z Niemcami… Mały Napoleonek niby to siedzi w Anglii: ale przecież z Londynu do Paryża bliżej niż z Warszawy do Zamościa…
Ej!… panie Ignacy — nie śpiesz się ty z sądami o panu W. (w takich razach lepiej nie wymawiać całego nazwiska), nie potępiaj go, bo możesz się ośmieszyć. Tu gotuje się jakaś gruba kabała: ten pan Łęcki, który kiedyś bywał u Napoleona III, i ten niby aktor Rossi, Włoch… (Włochy gwałtem upominają się o Triest…), i ten obiad u państwa Łęckich przed samym wyjazdem, i to kupno kamienicy…
Panna Łęcka piękna, bo piękna, ale przecież jest tylko kobietą i dla niej Stach nie popełniałby tylu szaleństw… W tym jest coś z p… (w takich razach najwłaściwiej mówić skróceniami). W tym jest jakieś duże P…
Będzie już ze dwa tygodnie, jak wyjechał biedny chłopak, może na zawsze… Listy pisze krótkie i suche, o sobie nie mówi nic, a mnie tak nurtuje smutek, że nieraz, dalibóg, miejsca znaleźć nie mogę. (No, chyba nie za nim; tylko tak, z przyzwyczajenia.)
Pamiętam, kiedy wyjeżdżał. Już zamknęliśmy sklep i właśnie przy tym oto stoliku piłem herbatę (Ir wciąż mi niedomaga), gdy naraz wpada do pokoju lokaj Stacha:
— Pan prosi! — wrzasnął i uciekł.
(Co to za zuchwały gałgan, a co za próżniak!… Trzeba było widzieć minę, z jaką stanął we drzwiach i powiedział: „Pan prosi!” Bydlę.)
Chciałem go zmonitować: błaźnie jakiś, twój pan jest panem tylko dla ciebie; ale poleciał na złamanie karku.
Szybko dokończyłem herbatę, Irowi nalałem trochę mleka do miseczki i poszedłem do Stacha. Patrzę, w bramie jego lokaj kokietuje od razu aż trzy dziewuchy jak łanie. No, myślę, taki wałkoń i czterem dałby radę, chociaż… (Z tymi kobietami sam diabeł nie dojdzie porządku. Na przykład pani Jadwiga, szczuplutka, malutka, eteryczna, a już trzeci mąż dostaje przy niej suchot.)
Wchodzę na górę. Drzwi do mieszkania nie zamknięte, a sam Stach przy świetle lampy pakuje walizkę. Coś mnie tknęło.