Jak łatwo podobne życzenie może się spełnić u człowieka, który mówił tylko to, co czuł, i umiał wykonywać to, co mówił!…
Codziennie odwiedzający go doktór Szuman wcale nie dodawał mu otuchy i już prawie znudził go powtarzaniem jednej i tej samej zwrotki:
— Doprawdy, że trzeba być albo kompletnym bankrutem, albo wariatem, ażeby zostawiwszy tyle pieniędzy w Warszawie, nie wydać żadnej dyspozycji, a nawet nie donieść, gdzie jest!…
Rzecki kłócił się z nim, ale w duszy przyznawał mu rację.
Pewnego dnia doktór wpadł do niego w porze niezwykłej, bo o godzinie dziesiątej rano. Cisnął kapelusz na stół i zawołał:
— A co, nie miałem racji, że to jest półgłówek!…
— Cóż się stało?… — zapytał pan Ignacy, z góry wiedząc, o kim mowa.
— Stało się, że już przed tygodniem ten wariat wyjechał z Moskwy i… zgadnij pan dokąd?…
— Do Paryża?…
— Ale gdzie zaś!… Wyjechał do Odessy, stamtąd ma zamiar udać się do Indyj, z Indyj do Chin i Japonii, a później przez Ocean Spokojny do Ameryki… Rozumiem podróż, nawet naokoło świata, sam bym mu ją radził. Ale ażeby nie napisać słówka, zostawiając, bądź jak bądź, ludzi życzliwych i ze dwakroć sto tysięcy rubli w Warszawie, na to, dalibóg! trzeba mieć w wysokim stopniu rozwiniętą psychozę…
— Skądże te wiadomości? — spytał Rzecki.
— Z najlepszego źródła, bo od Szlangbauma, któremu zbyt wiele zależy na tym, ażeby dowiedzieć się o projektach Wokulskiego. Ma mu przecież w początkach października zapłacić sto dwadzieścia tysięcy rubli… No, a gdyby kochany Stasio w łeb sobie palnął czy utonął, czy umarł na żółtą febrę… Rozumiesz pan?… Wówczas moglibyśmy albo całemu kapitałowi ukręcić szyję, albo przynajmniej obracać nim z pół roku bez procentu… Pan już chyba poznałeś Szlangbauma? On przecież mnie… mnie chciał okpić!
Doktór biegał po pokoju i gestykulował rękoma w taki sposób, jak gdyby sam był dotknięty początkami psychozy. Nagle zatrzymał się przed panem Ignacym, popatrzył mu w oczy i schwycił za rękę.
— Co… co… co?… Puls przeszło sto?… Miałeś pan dziś gorączkę?…
— Jeszcze nie.
— Jak to: nie?… Przecież widzę…
— Mniejsza — odparł Rzecki. — Czyby jednakże Stach zrobił coś podobnego?…
— Ten nasz dawny Stach, pomimo romantyzmu, może by nie zrobił; ale ten pan Wokulski, zakochany w jaśnie wielmożnej pannie Łęckiej, może zrobić wszystko… No, i jak pan widzisz, robi, na co go stać…
Od tej wizyty doktora pan Ignacy sam zaczął zeznawać, że jest z nim niedobrze.
„To byłoby zabawne — myślał — gdybym ja tak w tych czasach dał nura… Phy! trafiało się to lepszym ode mnie… Napoleon I… Napoleon III… mały Lulu… Stach… No, cóż Stach?… przecież jedzie teraz do Indyj…”
Zadumał się, wstał z łóżka, ubrał się jak należy i poszedł do sklepu ku wielkiemu zgorszeniu Szlangbauma, który wiedział, że panu Ignacemu zabroniono podnosić się.
Za to przez następny dzień było mu gorzej; odleżał więc dobę i znowu na parę godzin zaszedł do sklepu.
— Cóż on sobie myśli, że sklep to trupiarnia?… — rzekł jeden ze starozakonnych subiektów do pana Zięby, który z właściwą sobie szczerością znalazł, że ten koncept jest doskonały.
W połowie września odwiedził pana Rzeckiego Ochocki, który na kilka dni przyjechał tu z Zasławka.
Na jego widok pan Ignacy odzyskał dobry humor.
— Cóż pana tu sprowadza!… — zawołał, gorąco ściskając kochanego przez wszystkich wynalazcę.
Ale Ochocki był pochmurny.
— Cóż by innego, jeżeli nie kłopoty! — odparł. — Wiesz pan, że umarł Łęcki…
— Ojciec tej… tej?… — zdziwił się pan Ignacy.
— Tej… tej!… I nawet bodaj czy nie przez nią…
— W imię Ojca i Syna… — przeżegnał się Rzecki. — Iluż ludzi ma zamiar zgubić ta kobieta?… Bo, o ile wiem, a zapewne i dla pana nie jest to tajemnicą, że jeżeli Stach wpadł w nieszczęście, to tylko przez nią…
Ochocki pokiwał głową.
— Może mi pan powiedzieć, co się stało z Łęckim?… — ciekawie zapytał pan Ignacy.
— Żaden to sekret — odparł Ochocki. — W początkach lata oświadczył się o pannę Izabelę marszałek…
— Ten… ten?… Mógł być moim ojcem — wtrącił Rzecki.
— Może też dlatego panna przyjęła go, a przynajmniej nie odrzuciła. Więc stary zebrał manatki po dwu swoich żonach i przyjechał na wieś do hrabiny… do ciotki panny Izabeli, u której mieszkała wraz z ojcem…
— Oszalał.
— Trafiało się to i mędrszym od niego — ciągnął Ochocki. — Tymczasem, pomimo że marszałek zaczął uważać się za konkurenta, panna Izabela co parę dni, a później nawet i co dzień jeździła sobie w towarzystwie pewnego inżyniera do ruin starego zamku w Zasławiu… Mówiła, że jej to rozpędza nudy…
— I marszałek nic?…