Panna Izabela podała rękę Wokulskiemu.
— Do widzenia! — szepnęła z akcentem w głosie.
Odjechała. Całe towarzystwo stało w ganku patrząc na powóz, który z początku oddalał się, potem skręcił za stawem, znikł za pagórkiem, znowu ukazał się i nareszcie został po nim tylko tuman żółtego kurzu.
— Bardzo piękny dzień — rzekł Wokulski.
— O, bardzo ładny — odparł Starski.
Pani Wąsowska spod spuszczonych brwi przypatrywała się Wokulskiemu.
Powoli rozeszli się wszyscy. Wokulski został sam. Wstąpił do swego pokoju, lecz wydał mu się bardzo pusty; potem chciał iść do parku, ale coś go stamtąd odepchnęło… Potem przywidziało mu się, że panna Izabela jeszcze musi być w pałacu, i w żaden sposób nie mógł zrozumieć, że wyjechała, że jest już o milę od Zasławka i że każda sekunda oddala ją od niego.
„A jednak wyjechała! — szepnął. — Wyjechała, więc i cóż?…”
Poszedł nad staw i przypatrywał się białej łódce, dokoła której błyszczała woda, aż oczy bolały. Nagle jeden z łabędzi, pływających przy tamtym brzegu, spostrzegł go i rozpuściwszy skrzydła, z szelestem przyleciał do czółna.
I dopiero w tej chwili schwycił Wokulskiego taki smutek, taki niezmierny, niezgruntowany smutek, jak gdyby już miał rozstać się z życiem…
Zatopiony we własnej goryczy, Wokulski nie bardzo uważał, co się dokoła niego dzieje. Mimo to nad wieczorem spostrzegł, że towarzystwo zasławskie po powrocie z parku jest skwaszone. Panna Felicja zamknęła się z panną Eweliną w jej pokoju, baron był rozdrażniony, a Starski ironiczny i zuchwały.
Po obiedzie wezwała Wokulskiego do siebie prezesowa. Na staruszce również było znać ślady irytacji, którą starała się opanować.
— Myślałżeś co, panie Stanisławie, o tej cukrowni? — rzekła wąchając swój flakonik, co było znakiem wzruszenia. — Pomyśl o tym, proszę cię, i pogadaj ze mną, bo już mi zbrzydły te komeraże…
— Ma pani jakie zmartwienie? — spytał Wokulski.
Machnęła ręką.
— Ech! zmartwienie… Chciałabym tylko, ażeby albo skojarzył się ten mariaż Eweliny z baronem, albo żeby się zerwał… Albo niechaj sobie jadą ode mnie oni oboje czy Starski… Wszystko jedno…
Wokulski spuścił głowę i milczał zgadując, że umizgi Starskiego do narzeczonej barona musiały już przybrać bardziej widoczne formy. Lecz cóż jego to obchodziło?
— Głupiutkie są te panny — zaczęła po chwili prezesowa. — Im się zdaje, że jak złapie która bogatego męża, a poza nim przystojnego kochanka, to już wypełni sobie życie… Głupiutkie. Ani wiedzą, że wnet sprzykrzy się stary mąż i pusty kochanek i że prędzej czy później każda zechce poznać prawdziwego człowieka. A jeżeli się taki trafi, na jej nieszczęście, co ona mu da?… Czy wdzięki, które sprzedała, czy serce zaszargane z takimi oto Starskimi?…
I pomyśleć, że prawie każda z nich musi przejść podobną szkołę, zanim pozna ludzi. Przedtem, choćby się jej trafiał najszlachetniejszy, nie oceni go. Wybierze starego bogacza albo śmiałego hultaja, w ich towarzystwie zmarnuje życie, a dopiero kiedyś chce się odrodzić… Zwykle za późno i na próżno!…
Co mnie jednak dziwi najmocniej — prawiła — to okoliczność, że na podobnych lalkach nie poznają się mężczyźni. Dla żadnej kobiety, począwszy od Wąsowskiej, kończąc na mojej pokojówce, nie jest to sekret, że w Ewelinie nie zbudził się jeszcze ani rozum, ani serce; wszystko w niej śpi… A tymczasem baron widzi w niej bóstwo i durzy się, biedak, że ona go kocha!
— Dlaczegóż go pani nie ostrzeże? — odezwał się Wokulski stłumionym głosem.
— Dajże spokój, to się na nic nie zda… Czy ja mu raz dawałam do zrozumienia, że Ewelina dziś jest tylko zepsute dziecko i lalka? Może kiedyś coś z niej wyrośnie, ale w tej chwili!… akurat Starski dla niej dobry.
— Cóż — dodała po przerwie — pomyślisz o tej cukrowni?… Każ sobie jutro osiodłać konia, przejedź się po polach sam, a jeszcze lepiej z Wąsowską… To kobieta dużo warta, mówię ci…
Wokulski opuścił prezesowę przerażony.
„Co ona mówi — myślał — o baronie i Ewelinie?… Czy po prostu nie ostrzega mnie?… Starski bodajże umizga się nie tylko do panny Eweliny. Co to było tam w breku?… Ach, wolałbym w łeb sobie palnąć…”
Wnet jednak opamiętał się.
„W breku — myślał — było albo przywidzenie, albo fakt. Jeżeli przywidzenie, w takim razie krzywdziłbym niewinną, a jeżeli fakt… No, to przecież nie będę rywalem tego uwodziciela z operetek i nie poświęcę życia dla kobiety przewrotnej. Wolno jej romansować, z kim chce, ale nie wolno oszukiwać człowieka, którego jedynym występkiem jest, że ją kocha… Trzeba wyjeżdżać z tej Kapui i wziąć się do roboty. W laboratorium Geista lepiej zapełnię życie aniżeli w salonach…”
Około dziesiątej wieczór wszedł do jego pokoju baron strasznie zmieniony. Z początku śmiał się i dowcipkował, następnie zadyszany upadł na krzesło, a po chwili rzekł:
— Uważa pan, szanowny panie Wokulski, ja czasami myślę, nie z własnego doświadczenia, bo moja narzeczona jest najszlachetniejszą kobietą… ale czasami myślę, że kobiety to nas niekiedy zwodzą…
— Tak, niekiedy…
— Może nie jest to ich wina — mówił baron — trzeba jednak przyznać, że niekiedy pozwalają bałamucić się zręcznym intrygantom…
— O, pozwalają.
Baron drżał tak, że chwilami zęby mu szczękały.
— Nie sądzisz pan — zapytał po namyśle — że jednak należałoby temu zapobiec?…
— W jaki sposób?…
— Choćby usuwając kobietę od stosunków z intrygantami…
Wokulski głośno roześmiał się…
— Można kobietę uwolnić od intrygantów, ale czy podobna uwolnić ją od jej własnych instynktów?… Co pan poradzisz, jeżeli ten, który w pańskich oczach jest tylko bałamutem czy intrygantem, dla niej jest — samcem tego co ona gatunku?…
Stopniowo opanowywał go wściekły gniew. Chodził po pokoju i mówił: