— Mniejsza!… Przypuść pan, że upadła gdzieś w kanał… Ale czy do Geista pojechałbyś pan mając na przykład pieniądze?…
— Owszem, pojechałbym, ale najpierwej dla sprawdzenia faktu. Bo to, co ja wiem o materiałach chemicznych, wybacz pan, ale nie godzi się z teorią zmienności ciężarów gatunkowych poza pewną granicą.
Obaj umilkli, a wkrótce Ochocki opuścił Wokulskiego. Wizyta Ochockiego zbudziła w Wokulskim nowy prąd myśli.
Poczuł nie tylko chęć, ale żądzę przypomnienia sobie doświadczeń chemicznych i tego samego dnia wybiegł na miasto, ażeby kupić retort, rurek, epruwetek tudzież rozmaitych preparatów.
Pod wpływem tej myśli wyszedł śmiało na ulicę, nawet wsiadł w dorożkę; na ludzi patrzył obojętnie i nie doznawał przykrości widząc, że jedni ciekawie przypatrują mu się, inni go nie poznają, a inni nawet uśmiechają się złośliwie na jego widok.
Ale już w magazynie szkieł, a jeszcze bardziej w składzie materiałów aptecznych przyszło mu na myśl, jak dalece osłabła w nim nie tylko energia, ale wprost ludzka samodzielność, jeżeli rozmowa z Ochockim przypomniała mu chemię, którą nie zajmował się od kilku lat!…
„Wszystko jedno — mruknął — jeżeli mi to czas zapełni.”
Na drugi dzień zakupił wagę precyzyjną i kilka bardziej skomplikowanych narzędzi i wziął się do roboty jak uczeń, który dopiero zaczyna studia.
Na początek otrzymał wodór, co przypomniało mu czasy akademickie, kiedy to wyrabiało się wodór we flaszce owiniętej ręcznikiem, przy pomocy puszek od szuwaksu. Jakie to były szczęśliwe czasy!… Potem przyszły mu na myśl balony jego pomysłu, a potem Geist, który utrzymywał, że chemia związków wodoru zmieni dzieje ludzkości…
„No, a gdybym tak ja za parę lat trafił na ów metal, którego Geist poszukuje? — rzekł do siebie. — Geist twierdzi, że odkrycie zależy od wypróbowania kilku tysięcy kombinacji; jest to więc loteria, a ja mam szczęście… Gdybym zaś znalazł taki metal, co wówczas powiedziałaby panna Izabela?…”
Gniew zakipiał w nim na to wspomnienie.
„Ach — szepnął — chciałbym być sławnym i potężnym, ażebym mógł jej dowieść, jak nią gardzę…”
Potem przyszło mu na myśl, że pogarda nie objawia się ani gniewem, ani chęcią upokorzenia kogoś, i znowu zabrał się do roboty.
Elementarne doświadczenia z wodorem sprawiały mu najwięcej przyjemności, toteż powtarzał je najczęściej.
Jednego dnia zrobił sobie harmonijkę fizyczną i tak głośno na niej wygrywał, że nazajutrz odwiedził go sam właściciel domu zapytując z całą uprzejmością, czy nie zgodziłby się na odstąpienie swojego mieszkania od kwartału?
— A ma pan kandydata? — spytał Wokulski.
— To jest… tak jakby… Prawie mam — odpowiedział zakłopotany gospodarz.
— W takim razie odstąpię.
Gospodarz trochę się zdziwił gotowości Wokulskiego, ale pożegnał go bardzo zadowolony. Wokulski śmiał się.
„Oczywiście — myślał — uważa mnie za bzika albo za bankruta… Tym lepiej!… Prawdę bowiem powiedziawszy, mogę doskonale mieszkać w dwu pokojach zamiast ośmiu.”
Potem przychodziły chwile, że nie wiadomo dlaczego żałował pośpiechu w odstąpieniu mieszkania. Ale wówczas przypomniał sobie barona i Węgiełka.
„Baron — mówił — rozwodzi się z żoną, która romansowała z innym; Węgiełek stracił serce do swojej dlatego tylko, że na własne oczy zobaczył jednego z jej gachów… Cóż bym więc ja powinien zrobić?…”
I znowu zabierał się do analiz, z przyjemnością widząc, że nie bardzo stracił wprawę.
Zajęcia te wybornie go pochłaniały. Niekiedy przez kilka godzin z rzędu nie myślał o pannie Izabeli, a wtedy czuł, że jego zmęczony mózg naprawdę wypoczywa. Nawet przygasła w nim obawa ludzi i ulic, i zaczął coraz częściej wychodzić na miasto.
Jednego dnia pojechał aż do Łazienek; zrobił więcej, gdyż spojrzał w aleję, po której niegdyś spacerował z panną Izabelą. Wtem zwabione przez kogoś łabędzie rozpuściły skrzydła i uderzając nimi o wodę przyleciały do brzegu. Zwykły ten widok straszne zrobił wrażenie na Wokulskim: przypomniał mu odjazd panny Izabeli z Zasławka… Jak szalony uciekł z parku, wpadł do dorożki i z zamkniętymi oczyma zajechał do domu.
Tego dnia nie zajmował się niczym, a w nocy miał dziwny sen.
Śniło mu się, że stanęła przed nim panna Izabela i ze łzami w oczach zapytywała go: czemu ją porzucił?… Wszakże owa podróż do Skierniewic, rozmowa ze Starskim i jego umizgi były tylko snem. Wszakże jemu się to tylko śniło…
Wokulski zerwał się z pościeli i zapalił światło.
„Co tu jest snem?… — pytał się. — Czy podróż do Skierniewic, czy jej żal i wyrzuty?…”
Do rana nie mógł zasnąć, trapiły go kwestie i wątpliwości największej wagi.
„Czy osoby, siedzące w słabo oświetlonym wagonie, mogły odbić się w szybie — myślał — i czy to, co widziałem wówczas, nie było halucynacją?… Czy posiadam w tym stopniu język angielski, ażebym nie mógł przesłyszeć się co do znaczenia niektórych wyrazów?… Jak ja wyglądam wobec niej, jeżelim zrobił tak straszny afront bez powodu?… Przecież kuzyni, i jeszcze znający się od dziecka, mogą prowadzić nawet dość drastyczne rozmowy nie zdradzając niczyjego zaufania?…
Co ja zrobiłem, nieszczęśliwy, jeżelim się omylił tylko pod wpływem nieusprawiedliwionej zazdrości!… Wszakże ten Starski kochał się w baronowej, panna Izabela wiedziała o tym i już chyba nie miałaby wstydu romansując z cudzym kochankiem…”
Potem przypomniał sobie swoje życie obecne, tak puste, tak okropnie puste!… Zerwał z dotychczasowymi zajęciami, zerwał z ludźmi i już nie miał przed sobą nic, no — nic. Co dalej pocznie?… Czy ma czytać fantastyczne książki? Czy robić bezcelowe doświadczenia? Czy jechać gdzie? Czy ożenić się ze Stawską?… Ależ cokolwiek z tego wybierze, gdziekolwiek pójdzie, nigdy nie pozbędzie się ani żalu, ani uczucia samotności!
„No, a baron?… — rzekł do siebie. — Ożenił się ze swoją panną Eweliną i co?… Myśli dziś o założeniu pracowni technologicznej, on, który może nawet nie rozumie, co znaczy technologia…”
Dzień i kąpiel pod prysznicem nadała znowu inny kierunek myślom Wokulskiego.
„Mam, co najmniej, trzydzieści do czterdziestu tysięcy rubli rocznie; wydam na siebie dwa do trzech tysięcy, cóż zrobię z resztą, co z majątkiem, który mnie wprost przytłacza?… Za taką sumę mógłbym ustalić byt tysiącowi rodzin; ale co mi z tego, jeżeli jedne z nich będą nieszczęśliwymi jak Węgiełek, a inne odwdzięczą mi się tak jak dróżnik Wysocki?…”
Znowu przypomniał sobie Geista i jego tajemniczy warsztat, w którym wykluwał się zarodek nowej cywilizacji. Tam włożony majątek i praca opłaciłaby się milion milionów razy. Tam był i cel kolosalny, i sposób zapełnienia czasu, a w perspektywie sława i potęga, jakiej nie widziano na świecie… Pancerniki unoszące się w powietrzu!… czy mogło być coś niezmierniejszego w skutkach?…
„A jeżeli nie ja znajdę ów metal, tylko ktoś inny, co jest bardzo prawdopodobne?…” — pytał sam siebie.
„No to i cóż? — odpowiadał. — W najgorszym razie należałbym do tych kilku, którzy wynalazek posunęli naprzód. Taka sprawa warta przecie ofiary z bezużytecznego majątku i bezcelowego życia. Więc lepiej tu zmarnować się w czterech ścianach albo zgłupieć przy preferansie aniżeli tam sięgać po bezprzykładną chwałę?…”