Baron, opowiadając, niecierpliwie chwytał odgłosy dolatujące go z przedpokoju, ale — nic nie mógł zmiarkować. Dopiero gdy usłyszał zamykanie drzwi, zasuwanie zatrzasku i zakładanie łańcucha, nagle wrzasnął:
— Konstanty!…
Po chwili wszedł służący nie zdradzając zbytecznego pośpiechu.
— Kto był?… Pewnie Goldcygier… Powiedziałem ci, ażebyś z tym łotrem nie wdawał się w żadne rozprawy, tylko porwał za łeb i zrzucił ze schodów. Wyobraź pan sobie — zwrócił się do Licińskiego — ten podły Żyd nachodzi mnie ze sfałszowanym wekslem na czterysta rubli i ma bezczelność żądać zapłaty!…
— Trzeba wytoczyć proces, tek…
— Ja nie wytoczę… Nie jestem prokuratorem, który ma obowiązek ścigać fałszerzy. Zresztą nie chcę dawać inicjatywy do gubienia jakiegoś zapewne biedaka, który zabija się pracą nad naśladowaniem cudzych podpisów… Czekam więc, ażeby Goldcygier wystąpił z akcją, a dopiero wówczas nikogo nie oskarżając przyznam, że to nie mój podpis.
— A właśnie, że to nie był Goldcygier — odezwał się Konstanty.
— Więc kto?… Rządca… może krawiec?…
— Nie… Ten pan… — rzekł służący i podał bilet Krzeszowskiemu. — Porządny człowiek, alem go wygnał, kiedy tak pan baron kazał…
— Co?… — spytał zdziwiony hrabia spoglądając na bilet. — Nie kazałeś pan przyjmować Wokulskiego?…
— Tak — potwierdził baron. — Licha figura, a przynajmniej… nie do towarzystwa…
Hrabia Liciński z pewnym akcentem poprawił się na fotelu.
— Nie spodziewałem się usłyszeć takiego zdania o tym panu… od pana… Tek…
— Nie bierz pan tego, co mówię, w jakimś hańbiącym znaczeniu — pośpieszył objaśnić baron. — Pan Wokulski nie zrobił nic podłego, tylko… takie małe świństewko, które może uchodzić w handlu, ale nie w towarzystwie…
Hrabia z fotelu, a Konstanty z progu uważnie przypatrywali się Krzeszowskiemu.
— Sam hrabia osądź — mówił dalej baron. — Klacz moją ustąpiłem pani Krzeszowskiej (przed Bogiem i ludźmi prawnie zaślubionej mi małżonce) za osiemset rubli. Pani Krzeszowska na złość mnie (nie wiem nawet za co!) postanowiła koniecznie ją sprzedać. No i trafił się nabywca, pan Wokulski, który korzystając z afektu kobiety postanowił zarobić na klaczy… dwieście rubli!… dał bowiem za nią tylko sześćset…
— Miał prawo, *tek* — wtrącił hrabia.
— Eh! Boże… Wiem, że miał prawo… Ale człowiek, który dla pokazania się wyrzuca tysiące rubli, a gdzieś w kącie zarabia na histeryczkach po dwadzieścia pięć procent, taki człowiek nie jest smaczny… To nie dżentelmen… Zbrodni nie popełnił, ale… jest tak nierówny w stosunkach, jak ktoś, kto rozdając znajomym w prezencie dywany i szale wyciągałby nieznajomym chustki do nosa. Zaprzeczy pan temu…
Hrabia milczał i dopiero po chwili odezwał się:
— Tek!… Czy to jednak pewne?
— Najpewniejsze. Układy między panią Krzeszowska i tym panem prowadził mój Maruszewicz i wiem to od niego.
— Tek. W każdym razie pan Wokulski jest dobrym kupcem i naszą spółkę poprowadzi…
— Jeżeli was nie okpi…
Tymczasem Konstanty, wciąż stojąc na progu, zaczął z politowaniem kiwać głową, aż zniecierpliwiony odezwał się:
— Eh!… co też pan wygaduje… Tfy… zupełnie jak dziecko…
Hrabia spojrzał na niego ciekawie, a baron wybuchnął:
— A ty co, błaźnie, odzywasz się, kiedy cię nie pytają?…
— Naturalnie, że się odzywam, bo pan i gada, i robi całkiem jak dziecko… Ja jestem tylko lokaj, ale przecie wolałbym wierzyć takiemu, co mi daje dwa ruble za wizytę, aniżeli takiemu, co ode mnie po trzy ruble pożycza, i wcale nie śpieszy się z oddawaniem. Ot, co jest, dziś pan Wokulski dał mi dwa ruble, a pan Maruszewicz…
— Won!… — wrzasnął baron chwytając za karafkę, na widok której Konstanty uznał za pożyteczne oddzielić się od swego pana grubością drzwi. — A to łotr fagas!… — dodał baron, widocznie bardzo zirytowany.
— Pan ma słabość do tego Maruszewicza? — spytał hrabia.
— Ale bo to poczciwy chłopak… Z jakich on mnie sytuacji nie wyprowadza!… ile daje mi dowodów nieledwie psiego przywiązania!…
— Tek!… — mruknął zamyślony hrabia. Posiedział jeszcze kilka minut, nic nie mówiąc, i nareszcie pożegnał barona.
Idąc do domu hrabia Liciński kilka razy powracał myślą do Wokulskiego. Uważał za rzecz naturalną, że kupiec zarabia nawet na wyścigowym koniu; swoją drogą czuł jakiś niesmak do podobnych operacyj, a już całkiem miał za złe Wokulskiemu, że wdaje się z Maruszewiczem, figurą co najmniej podejrzaną.
„Zwyczajnie, zbogacony parweniusz! — mruknął hrabia. — Przedwcześnie zachwycaliśmy się nim, chociaż… spółkę może prowadzić… Rozumie się, przy pełnej kontroli z naszej strony.”
W parę dni, około dziesiątej rano, Wokulski odebrał dwa listy: jeden od pani Meliton, drugi od książęcego adwokata.
Niecierpliwie otworzył pierwszy, w którym pani Meliton napisała tylko te słowa: „Dziś w Łazienkach o zwykłej godzinie.” Przeczytał go parę razy, po czym z niechęcią wziął się do listu adwokata, który zapraszał go również dzisiaj na godzinę jedynastą rano na konferencję w sprawie kupna domu Łęckich. Wokulski głęboko odetchnął; miał czas.
Punkt o jedynastej był w gabinecie mecenasa, gdzie już zastał starego Szlangbauma. Mimo woli zauważył, że siwy Żyd bardzo poważnie wygląda na tle brązowych sprzętów i obić i że mecenasowi jest bardzo do twarzy w pantoflach z brązowego safianu.
— Pan ma szczęście, panie Wokulski — odezwał się Szłangbaum. — Ledwie panu zachciało się kupić dom, a już domy idą w górę. Ja powiadam, słowo daję, że pan w pół roku odzyska swój nakład na tę kamienicę i jeszcze co zarobi! A ja przy panu…
— Myślisz pan? — odparł niedbale Wokulski.