— O różnych kwestiach, na które mi pan odpowie jasno i wyraźnie.
— Czy to ma być egzamin?
— Coś na kształt tego.
— Słucham panią.
Można było myśleć, że się waha; przemogła się jednak i zapytała:
— Więc utrzymuje pan, że baron miał prawo odepchnąć i zniesławić kobietę?…
— Która go oszukała?… Miał.
— Co pan nazywa oszustwem?
— Przyjmowanie uwielbień barona pomimo feblika, jak pani mówi, do pana Starskiego.
Pani Wąsowska przygryzła usta.
— A baron ile miał takich feblików?…
— Zapewne tyle, na ile mu starczyło ochoty i okazji — odparł Wokulski. — Ale baron nie pozował na niewinność, nie nosił tytułu specjalisty od czystości obyczajów, nie był za to otaczany hołdami… Gdyby baron zdobył czyjeś serce twierdząc, że nigdy nie miał kochanek, a miał je, byłby także oszustem. Co prawda, nie tego w nim szukano.
Pani Wąsowska uśmiechnęła się.
— Wyborny pan jesteś!… A któraż kobieta twierdzi czy zapewnia was, że nie miała kochanków?…
— Ach, więc pani ich miała…
— Mój panie!… — wybuchnęła wdówka zrywając się.
Wnet jednak opamiętała się i rzekła chłodno:
— Zastrzegam sobie u pana niejaką względność w wyborze argumentów.
— Na co to?… Przecież oboje mamy równe prawa, a ja wcale się nie obrażę, jeżeli pani zapyta mnie o liczbę moich kochanek.
— Nie ciekawam.
Zaczęła chodzić po salonie. W Wokulskim zadrgał gniew, ale go opanował.
— Tak, przyznaję panu — mówiła — że nie jestem wolną od przesądów. No, ale ja jestem tylko kobietą, mam mózg lżejszy, jak utrzymują wasi antropologowie; zresztą jestem spętana stosunkami, nałogami i Bóg wie czym!… Gdybym, jednak była rozumnym mężczyzną jak pan i wierzyła w postęp jak pan, umiałabym otrząsnąć się z tych naleciałości, a choćby tylko uznać, że prędzej lub później kobiety muszą być równouprawnione.
— Niby pod względem tych feblików?…
— Niby… niby… — przedrzeźniała go. — Właśnie mówię o tych feblikach…
— O!… to po cóż mamy czekać na wątpliwe rezultaty postępu? Już dziś jest bardzo wiele kobiet równouprawnionych pod tym względem. Tworzą nawet potężne stronnictwo, nazywające się kokotami… Ale dziwna rzecz: posiadając względy mężczyzn, panie te nie cieszą się życzliwością kobiet…
— Z panem nie można rozmawiać, panie Wokulski — upomniała go wdówka.
— Nie można ze mną rozmawiać o równouprawnieniu kobiet?
Pani Wąsowskiej zapłonęły oczy i krew uderzyła na twarz. Usiadła gwałtownie na fotelu i uderzywszy ręką w stół, zawołała:
— Dobrze!… otóż wytrzymam pański cynizm i będę mówiła nawet o kokotach… Dowiedzże się pan, że trzeba mieć bardzo niski charakter, ażeby zestawiać te damy, które sprzedają się za pieniądze, z kobietami uczciwymi i szlachetnymi, które oddają się z miłości…
— Ciągle pozując na niewinność…
— Chociażby.
— I po kolei oszukując naiwnych, którzy temu wierzą.
— A co im szkodzi oszustwo?… — zapytała, zuchwale patrząc mu w oczy.
Wokulski zaciął zęby, ale opanował się i mówił spokojnie:
— Proszę pani, co by też powiedzieli o mnie moi wspólnicy, gdybym ja zamiast sześciukroć stu tysięcy rubli majątku, jak to ogłoszono, miał sześć tysięcy i nie protestował przeciw pogłoskom?… Chodzi przecież tylko o dwa zera…
— Wyłączmy kwestie pieniężne — przerwała pani Wąsowska.
— Aha!… A więc co sama pani powiedziałaby o mnie, gdybym ja na przykład nazywał się nie Wokulski, ale — Wolkuski i za pomocą tak małego przestawienia liter zdobył życzliwość nieboszczki prezesowej, wcisnął się do jej domu i tam miał honor poznać panią?… Jak by pani nazwała ten sposób robienia znajomości i pozyskiwania ludzkich względów?…
Na ruchliwej twarzy pani Wąsowskiej odmalowało się uczucie wstrętu.
— Jakiż to znowu ma związek ze sprawą barona i jego żony?… — odparła.