— Jadę dziś do Paryża — odpowiedział.
— Wczoraj mówiłeś, że jeszcze nie tak prędko pojedziesz?…
— Ach, wczoraj… — odparł.
Cofnął się od walizki i pomyślał chwilę; potem dodał szczególnym tonem:
— Jeszcze wczoraj… myliłem się…
Wyrazy te zastanowiły mnie w przykry sposób. Spojrzałem na Stacha z uwagą i ogarnęło mnie zdziwienie. Nigdy bym nie sądził, ażeby człowiek niby to zdrów, a w każdym razie nie raniony, mógł zmienić się tak w przeciągu kilku godzin. Pobladł, oczy zapadły, prawie zdziczał…
— Skądże ta nagła zmiana… projektu? — spytałem czując, że nie o to pytam, co bym chciał wiedzieć.
— Mój kochany — odparł — alboż ty nie wiesz, że nieraz jedno słowo zmienia projekta, nawet ludzi… A nie dopiero cała rozmowa! — dodał szeptem.
Wciąż pakując i zbierając różne graty wyszedł do sali. Upłynęła minuta — nie wracał; dwie… nie wraca… Spojrzałem przez uchylone drzwi i zobaczyłem, że stoi oparty o poręcz krzesła patrząc bezmyślnie w okno.
— Stachu…
Ocknął się — i znowu powrócił do pakowania zapytując:
— Czego chcesz?
— Tobie coś jest.
— Nic.
— Już dawno nie widziałem cię takim.
Uśmiechnął się.
— Zapewne od czasu — odparł — kiedy to dentysta źle wyrwał mi ząb, i w dodatku zdrowy…
— Dziwnie mi wygląda to twoje wybieranie się w drogę — rzekłem. — Może masz mi co powiedzieć?…
— Powiedzieć?… Ach, prawda… W banku mamy około stu dwudziestu tysięcy rubli, więc pieniędzy wam nie zabraknie… Dalej… Cóż dalej?… — pytał sam siebie. — Aha!… Nie rób już sekretu, że ja kupiłem kamienicę Łęckich. Owszem, zajdź tam i ponaznaczaj komorne według dawnych cen. Pani Krzeszowskiej możesz podnieść jakieś kilkanaście rubli, niech się trochę zirytuje; ale biedaków nie duś… Mieszka tam jakiś szewc, jacyś studenci; bierz od nich, ile dadzą, byle płacili regularnie.
Spojrzał na zegarek, a widząc, że ma jeszcze czas, położył się na szezlongu i leżał milcząc, z rękoma nad głową i przymkniętymi oczyma. Widok ten był nad wszelki wyraz żałosny.
Usiadłem mu przy nogach i rzekłem:
— Tobie coś jest, Stachu?… Powiedz, co ci jest. Z góry wiem, że nie pomogę, ale widzisz… Zgryzota jest jak trucizna: dobrze ją wypluć…
Stasiek znowu uśmiechnął się (jak ja nie lubię tych jego półuśmiechów) i po chwili odparł:
— Pamiętam (dawne to dzieje!), siedziałem w jednej izbie z jakimś frantem, który był dziwnie szczery. Opowiadał mi niestworzone rzeczy o swojej rodzinie, o swoich stosunkach, o swoich wielkich czynach, a potem — bardzo uważnie słuchał moich dziejów. No — i dobrze z nich skorzystał…
— Cóż to znaczy?… — spytałem.
— To znaczy, mój stary, że ponieważ ja nie chcę z ciebie wydobywać żadnych zeznań, więc i przed tobą nie mam potrzeby ich robić.
— Jak to — zawołałem — w taki sposób traktujesz zwierzenie się przed przyjacielem?
— Daj spokój — rzekł podnosząc się z kanapy. — To może dobre, ale dla pensjonarek… Ja zresztą nie mam z czego zwierzać się nawet przed tobą. Jakim ja znużony!… — mruknął przeciągając się.
Teraz dopiero wszedł ten łajdak lokaj; wziął walizę Stacha i dał znać, że konie stoją przed domem. Siedliśmy do powozu, Stach i ja, ale przez drogę do kolei nie zamieniliśmy ani wyrazu. On patrzył na gwiazdy świszcząc przez zęby, a ja myślałem, że jadę — chyba na pogrzeb.
Na dworcu Kolei Wiedeńskiej złapał nas doktór Szuman.
— Jedziesz do Paryża? — zapytał Stacha.
— A ty skąd wiesz?
— O, ja wszystko wiem. Nawet to, że tym samym pociągiem jedzie pan Starski.
Stach wstrząsnął się.
— Co to za człowiek? — rzekł do doktora.
— Próżniak, bankrut… jak zresztą wszyscy oni — odparł Szuman. — No i ekskonkurent… — dodał.
— Wszystko mi jedno.
Szuman nie odpowiedział nic, tylko spojrzał spod oka.
Zaczęto dzwonić i świstać. Podróżni tłoczyli się do wagonów; Stach uścisnął nas za ręce.