— Milcz, błaźnie!… — wybełkotał baron. — Jedź mi zaraz do pani baronowej i powiedz kucharce, że jestem ciężko ranny…
— Proszę — rzekł uroczyście hrabia–Anglik — ażeby przeciwnicy podali sobie ręce.
Wokulski zbliżył się do barona i uścisnął go.
— Piękny strzał, panie Wokulski — mówił z trudnością baron, mocno potrząsając Wokulskiego za rękę. — Zastanawia mnie, że człowiek pańskiego fachu… Ale może pana to obraża?…
— Wcale nie!
— Otóż, że człowiek pańskiego fachu, bardzo zresztą szanownego, tak dobrze strzela… Gdzie moje binokle?… Ach, są… Panie Wokulski, proszę o słówko na osobności…
Oparł się na ramieniu Wokulskiego i odeszli kilkanaście kroków w las.
— Jestem oszpecony — mówił baron — wyglądam jak stara małpa chora na fluksję. Nie chcę z panem drugiej awantury, bo widzę, że masz szczęście… Więc powiedz mi pan: za co właściwie zostałem kaleką?… Bo nie za to potrącenie… — dodał patrząc mu w oczy.
— Obraziłeś pan kobietę… — odparł cicho Wokulski.
Baron cofnął się o krok.
— Ach… C'est ça!… — rzekł. — Rozumiem… Jeszcze raz przepraszam pana, a tam… wiem, co mi należy zrobić…
— I pan mi przebacz, baronie — odpowiedział Wokulski.
— Mała rzecz… bardzo proszę… nic nie szkodzi — mówił baron targając go za rękę. — Nie powinienem być oszpecony, a co do zęba… Gdzie mój ząb, doktorze?… proszę zawinąć go w papierek… A co do zęba, od dawna już powinienem wprawić sobie nowe. Nie uwierzysz pan, panie Wokulski, jak mam popsute zęby…
Pożegnali się wszyscy bardzo zadowoleni. Baron dziwił się, skąd człowiek tego fachu tak dobrze strzela, hrabia–Anglik więcej niż kiedykolwiek był podobny do marionetki, a egiptolog znowu zaczął obserwować obłoki. W drugiej zaś partii — Wokulski był zamyślony, Rzecki zachwycony odwagą i uprzejmością barona, a tylko Szuman zły. I dopiero gdy ich kareta zjechała z górki obok klasztoru Kamedułów, doktór spojrzał na Wokulskiego i mruknął:
— A to bydlęta!… I że ja na takich błaznów nie sprowadziłem policji…
W trzy dni po dziwnym pojedynku siedział Wokulski zamknięty w gabinecie z niejakim panem Wiliamem Colins. Służący, którego od dawna intrygowały te konferencje odbywające się po kilka razy na tydzień, ścierał kurze w pokoju obocznym i od czasu do czasu przysuwał bądź oko, bądź ucho do dziurki od klucza. Widział na stole jakieś książki i to, że jego pan coś pisze na kajecie; słyszał, że gość zadaje Wokulskiemu jakieś pytania, na które on odpowiada czasem głośno i od razu, czasem półgłosem i nieśmiało… Ale o czym by rozmawiali w tak niezwykły sposób? lokaj nie mógł odgadnąć, ponieważ rozmowa toczyła się w obcym języku.
„Jużci, to nie po niemieczku — mruczał służący — bo przecie wiem, że się mówi po niemieczku: *bite majn her…* I nie po francuszku, bo nie mówią *mąsie*, *bążur*, *lendi*…. I nie po żydowszku, i nie po nijakiemu, więc po jakiemu?… Musi stary wymyślać teraz *fajn* spekulację, kiedy gada tak, że go sam diabeł nie zrozumie… i wspólnika znalazł… Niech go wątroba!…”
Wtem zadzwoniono. Czujny sługa odsunął się na palcach ode drzwi gabinetu, z hałasem wszedł do przedpokoju i po chwili wróciwszy zapukał do pana.
— Czego chcesz? — niecierpliwie zapytał go Wokulski wychylając głowę spomiędzy drzwi.
— Przyszedł ten pan, czo już u nas bywał — odparł służący i zapuścił wzrok do pracowni. Ale oprócz kajetu na stole i rudych faworytów na obliczu pana Colinsa nie dopatrzył nic szczególnego.
— Dlaczegóż nie powiedziałeś, że mnie nie ma w domu? — spytał gniewnie Wokulski.
— Zapomniałem — odparł służący marszcząc brwi i machając ręką.
— Prośże go, ośle, do sali — rzekł Wokulski i zatrzasnął drzwi gabinetu.
Niebawem w sali ukazał się Maruszewicz. Już był zmieszany, a zmieszał się jeszcze bardziej, poznawszy, że Wokulski wita go z wyraźną niechęcią:
— Przepraszam… może przeszkadzam… może ważne zajęcia…
— Nie mam w tej chwili żadnego zajęcia — odpowiedział pochmurnie Wokulski i lekko zarumienił się. Maruszewicz dostrzegł to. Był pewny, że w mieszkaniu albo kluje się coś, albo — jest kobieta. W każdym razie odzyskał odwagę, którą zresztą miał zawsze wobec ludzi zakłopotanych.
— Chwileczkę tylko zabiorę szanownemu panu — mówił już śmielej zniszczony młody człowiek, wdzięcznie wywijając laseczką i kapeluszem. — Chwileczkę.
— Słucham — rzekł Wokulski. Usiadł z impetem na fotelu i wskazał gościowi drugi.
— Przychodzę przeprosić drogiego pana — mówił z afektacją Maruszewicz — że nie mogę służyć mu w sprawie licytacji domu państwa Łęckich…
— A pan skąd wiesz o tej licytacji?… — nie na żarty zdziwił się Wokulski.
— Nie domyśla się pan? — zapytał z całą swobodą przyjemny młody człowiek nieznacznie mrugając okiem, bo jeszcze nie był pewnym swego. — Nie domyśla się drogi pan?… To ten poczciwy Szlangbaum…
Nagle zamilkł, jakby w otwartych ustach ugrzązł mu niedokończony frazes, a lewa ręka z laseczką i prawa z kapeluszem opadły na poręcze fotelu. Tymczasem Wokulski nawet nie poruszył się, tylko utopił w nim jasne spojrzenie. Śledził nieznacznie fale przebiegające po obliczu Maruszewicza, jak myśliwy śledzi ugór, po którym przebiegają płochliwe zające. Przypatrywał się młodzieńcowi i myślał:
„Ach, więc to on jest tym porządnym katolikiem, którego Szlangbaum wynajmuje do licytacji za piętnaście rubelków, ale nie radzi dawać mu wadium do ręki?… Oho!… I przy odbiorze ośmiuset rubli za klacz Krzeszowskiego był jakiś zmieszany… Aha!… I wiadomość o nabyciu przeze mnie klaczy on rozgłosił… Służy od razu dwom bogom: baronowi i jego małżonce… Tak, ale on za dużo wie o moich interesach… Szlangbaum popełnił nieostrożność…”
Tak rozmyślał Wokulski i spokojnym wzrokiem przypatrywał się Maruszewiczowi. Zniszczony zaś młody człowiek, który w dodatku był bardzo nerwowy, wił się pod jego spojrzeniem jak gołąbek pod wzrokiem okularnika. Naprzód nieco pobladł, potem chciał oprzeć znużone oczy na jakimś obojętnym przedmiocie, którego na próżno szukał po suficie i ścianach pokoju, a nareszcie, oblany zimnym potem, uczuł, że nie może wyrwać swego błędnego wzroku spod wpływu Wokulskiego. Zdawało mu się, że chmurny kupiec kleszczami pochwycił mu duszę i że niepodobna mu się oprzeć. Więc jeszcze parę razy ruszył głową i nareszcie z całym zaufaniem utonął w spojrzeniu Wokulskiego.
— Panie — rzekł słodkim głosem. — Widzę, że z panem muszę grać w otwarte karty… Więc powiem od razu…
— Niech się pan nie fatyguje, panie Maruszewicz. Ja już wiem, co potrzebuję wiedzieć.
— Bo pan dobrodziej złudzony plotkami wyrobił sobie o mnie nieprzychylną opinię… A tymczasem ja, słowo honoru, mam jak najlepsze skłonności…
— Niech pan wierzy, panie Maruszewicz, że moich opinii nie opieram na plotkach.
Wstał z fotelu i spojrzał w inną stronę, co pozwoliło Maruszewiczowi nieco oprzytomnieć. Młody człowiek szybko pożegnał Wokulskiego, opuścił mieszkanie i pędem biegnąc przez schody, myślał: