— Czy mi nawet tego robić nie wolno! — wtrącił Wokulski.
— Wolno, panie, wolno — potakiwał słodko znakomity adwokat. — Wolno robić, ale robiąc to — powtarzasz pan tylko stare grzechy, zresztą daleko lepiej spełniane przez innych. Ani zaś ja, ani książę, ani ci hrabiowie nie po to zbliżyli się do pana, ażebyś odgrzewał dawne potrawy, tylko — ażebyś wskazał nam nowe drogi.
— Więc niech się cofną od spółki — odburknął Wokulski — ja ich nie wabię…
— I cofną się — mówił adwokat trzęsąc ręką — zrób no pan tylko jeszcze jeden błąd…
— Albożem narobił ich tak wiele!…
— Pyszny pan jesteś — złościł się mecenas uderzając ręką w kolano. — A pan wiesz, co mówi hrabia Liciński, ten niby-Anglik, ten: „tek”?… On mówi: „Wokulski jest to skończony dżentelmen, strzela jak Nemrod, ale… to żaden kierownik interesu kupieckiego. Bo dzisiaj rzuci miliony w przedsiębiorstwo, a jutro wyzwie kogo na pojedynek i wszystko narazi…”
Wokulski aż cofnął się z fotelem. Ten zarzut nawet nie przyszedł mu do głowy. Mecenas spostrzegłszy wrażenie postanowił kuć żelazo, póki gorące.
— Jeżeli tedy, kochany panie Stanisławie, nie chcesz zmarnować tak pięknie rozpoczętej sprawy, więc już nie brnij dalej. A nade wszystko — nie kupuj kamienicy Łęckich. Bo gdy włożysz w nią dziewięćdziesiąt tysięcy rubli, daruj, ale spółka rozwieje się jak dym z fajki. Ludzie widząc, że umieszczasz duży kapitał na sześć lub siedem procent, stracą wiarę do owych procentów, jakieś im obiecywał, a nawet… Pojmujesz… Gotowi podejrzywać…
Wokulski zerwał się od stołu.
— Nie chcę żadnych spółek!… — krzyknął. — Nie żądam od nikogo łaski, raczej wyświadczam ją innym. Kto mi nie ufa, niech sprawdzi cały interes… Przekona się, żem go nie mistyfikował, ale — i nie będzie moim wspólnikiem. Hrabiowie i książęta nie mają monopolu na fantazję… Ja mam także moje fantazje i nie lubię, ażeby mi się wtrącano…
— Powoli… powoli… uspokój się, kochany panie Stanisławie — mitygował adwokat, na powrót sadowiąc go na fotelu. — Więc nie cofasz się od kupna?…
— Nie; ta kamienica ma dla mnie większą wartość aniżeli spółka z panami całego świata.
— Dobrze… dobrze… Więc może byś na pewien czas podstawił kogo zamiast siebie. W razie ostatecznym nawet ja pożyczę ci firmy, a o zabezpieczenie własności nie ma kłopotu. Najważniejsza rzecz — nie zniechęcać ludzi, którzy już są. Arystokracja, raz zasmakowawszy w interesach publicznych, może do nich przylgnie, a za rok, za pół roku pan staniesz się i nominalnym właścicielem kamienicy. Cóż, zgoda?
— Niech i tak będzie — odparł Wokulski.
— Tak — mówił adwokat — tak będzie najlepiej. Gdybyś pan sam kupił ten budynek, znalazłbyś się w fałszywej pozycji nawet wobec państwa Łęckich. Zazwyczaj nie lubimy tych, którzy coś po nas dziedziczą, to jedno. A po wtóre — kto zaręczy, że nie zaczęłyby snuć im się różne kombinacje po głowach?… Nużby pomyśleli: kupił za drogo albo za tanio?… Jeżeli za drogo — jak śmie robić nam łaskę, a jeżeli za tanio, to — wyzyskał nas…
Ostatnich wyrazów adwokata Wokulski prawie nie słyszał pochłonięty innymi myślami, które go jeszcze mocniej opanowały po odejściu gościa.
„Jużci — mówił do siebie — adwokat ma rację. Ludzie mnie sądzą i nawet wyrokują: ale że robią to poza moimi plecami, więc nie wiem o niczym. Dziś dopiero przychodzi mi na myśl wiele szczegółów. Już od tygodnia kupcy związani ze mną mają kwaśne miny, a przeciwnicy — triumfują. W sklepie także coś jest… Ignacy chodzi smutny, Szlangbaum zamyślony. Lisiecki stał się opryskliwszy niż dawniej, jakby przypuszczał, że niedługo wylecę z budy. Klejn ma minę żałosną (socjalista! gniewa się na wyścigi i pojedynki…), a frant Zięba już zaczyna kręcić się przy Szlangbaumie… Może przeczuwa w nim przyszłego właściciela sklepu?… Ach, wy kochani ludzie!…”
Stanął na progu gabinetu i kiwnął na Rzeckiego; stary subiekt istotnie był jakiś niewyraźny i swemu pryncypałowi nie patrzył w oczy.
Wokulski wskazał mu krzesło i przeszedłszy się parę razy po ciasnym pokoju, rzekł:
— Stary!… Powiedz otwarcie: co mówią o mnie?
Rzecki rozłożył ręce.
— Ach, Boże, co mówią…
— Gadaj prosto z mostu — zachęcał go Wokulski.
— Prosto z mostu?… Dobrze. Jedni mówią, że zaczynasz wariować…
— Brawo!…
— Drudzy, że… drudzy, że chcesz zrobić szwindel…
— Niech mnie…
— A wszyscy — że zbankrutujesz, i to w niedługim czasie.
— Jak wyżej — wtrącił Wokulski — a ty, Ignacy, co sam myślisz?
— Ja myślę — odparł bez wahania — że wklepałeś się w jakąś grubą awanturę… z której nie wyjdziesz cały… Chyba że cofniesz się w porę, na co zresztą masz dosyć rozumu.
Wokulski wybuchnął.
— Nie cofnę się! — zawołał. — Człowiek spragniony nie cofa się od krynicy. Mam zginąć, niech zginę pijąc… Czego wy zresztą chcecie ode mnie?… Od dzieciństwa żyłem jak ptak spętany: w służbach, w więzieniach, a choćby i w tym nieszczęsnym małżeństwie, do którego zaprzedałem się… A dziś, kiedy rozwinęły mi się skrzydła, zaczynacie na mnie wrzeszczeć jak swojskie gęsi na dziką, która zerwała się do lotu… Co mi tam jakiś głupi sklep albo spółka!… Ja chcę żyć, ja chcę…
W tej chwili zapukano do drzwi gabinetu. Ukazał się Mikołaj, służący Łęckiego, z listem. Wokulski gorączkowo pochwycił pismo, rozerwał kopertę i przeczytał:
„Szanowny Panie! Córka moja koniecznie życzy sobie bliżej poznać Pana. Wola kobiety jest świętą: ja więc proszę Pana na jutro do nas, na obiad (około szóstej), a Pan — nawet nie próbuj wymawiać się. Proszę przyjąć zapewnienie wysokiego szacunku.
T. Łęcki
Wokulski tak osłabł, że musiał usiąść. Przeczytał list drugi, trzeci, czwarty raz… Nareszcie oprzytomniawszy odpisał panu Łęckiemu, a Mikołajowi dał pięć rubli.
Pan Ignacy wybiegł tymczasem na parę minut do sklepu, a gdy Mikołaj wyszedł na ulicę, wrócił do Wokulskiego i rzekł, jakby na nowo zaczynając rozmowę:
— Zawsze jednak, kochany Stachu, rozejrzyj się w sytuacji, a może sam się cofniesz…
Wokulski cicho gwiżdżąc zasadził kapelusz i oparłszy rękę na ramieniu starego przyjaciela, odparł: