— I pewnie marszałek przydybał ich na czym w owych ruinach? — wtrącił Rzecki.
— Ii… nie!… nawet tam nie zaglądał. A gdyby i zajrzał, przekonałby się, że panna Izabela brała z sobą naiwnego inżynierka po to, ażeby w jego asystencji tęsknić za Wokulskim…
— Za Wo–kul–skim?…
— Przynajmniej tak domyślano się — mówił Ochocki. — Tym razem ja sam zwróciłem jej uwagę, że w towarzystwie jednego wielbiciela nie wypada tęsknić za drugim. Ale ona odpowiedziała mi swoim zwyczajem: „Niech będzie kontent, że pozwalam mu patrzeć na siebie…”
— To osioł ten inżynier!…
— Nie bardzo, gdyż pomimo całej naiwności spostrzegł się i pewnego dnia, a nawet przez wszystkie dnie następne nie pojechał z panną tęsknić między gruzami. Jednocześnie zaś marszałek, zazdrosny o inżyniera, zaprzestał konkurów i wyniósł się na Litwę w sposób tak demonstracyjny, że panna Izabela i hrabina dostały spazmów, a poczciwy Łęcki nawet nie kiwnąwszy palcem umarł na apopleksję…
Skończywszy opowiadać Ochocki objął się rękoma za głowę i śmiał się.
— I pomyśleć tu — dodał — że tego rodzaju kobieta tylu ludziom głowy zawróciła…
— Ależ to potwór!… — zawołał Rzecki.
— Nie. Nawet niegłupia i niezła w gruncie rzeczy, tylko… taka jak tysiące innych z jej sfery.
— Tysiące?…
— Niestety!… — westchnął Ochocki. — Wyobraź pan sobie klasę ludzi majętnych lub zamożnych, którzy dobrze jedzą, a niewiele robią. Człowiek musi w jakiś sposób zużywać siły; więc jeżeli nie pracuje, musi wpaść w rozpustę, a przynajmniej drażnić nerwy… I do rozpusty zaś, i do drażnienia nerwów potrzebne są kobiety piękne, eleganckie, dowcipne, świetnie wychowane, a raczej wytresowane w tym właśnie kierunku… Toż to ich jedyna kariera…
— I panna Izabela zaciągnęła się w ich szeregi?…
— To jest, właściwie zaciągnęli ją… Przykro mi to mówić, ale panu mówię, ażebyś wiedział, o jaką to kobietę potknął się Wokulski…
Rozmowa urwała się — zaczął ją Ochocki pytając:
— Kiedyż on wraca?
— Wokulski?… — odparł pan Ignacy. — Przecież wyjechał do Indyj, Chin, Ameryki…
Ochocki rzucił się na krześle.
— To niepodobna!… — zawołał. — Chociaż… — dodał po namyśle.
— Czy ma pan jakie wskazówki, że tam nie pojechał?… — zapytał Rzecki zniżonym głosem.
— Żadnych. Tylko dziwię się nagłej decyzji… Kiedym tu był ostatnim razem, obiecał mi załatwić pewien interes… Ale…
— I niezawodnie załatwiłby go ten dawny Wokulski. Ten nowy zaś zapomniał nie tylko o pańskich interesach… Przede wszystkim o własnych…
— Że on wyjedzie — mówił Ochocki jakby do siebie — tego można było spodziewać się, ale nie podoba mi się ta nagłość. Pisał do pana?…
— Ani litery, i do nikogo — odparł stary subiekt.
Ochocki kręcił głową.
— Musiało się tak stać — mruknął.
— Dlaczego musiało się stać?… — wybuchnął Rzecki. — Cóż to on bankrut czy może nie miał zajęcia?… Taki sklep, spółka to fraszki? A nie mógł ożenić się z kobietą piękną, zacną…
— Znalazłoby się więcej takich kobiet — wtrącił Ochocki. — Wszystko to było dobre — mówił ożywiając się — ale nie dla człowieka z jego usposobieniem…
— Jak pan to rozumiesz? — pochwycił Rzecki, któremu rozmowa o Wokulskim sprawiała taką przyjemność jak o kochance. — Jak pan to rozumiesz?… Poznałeś pan bliżej tego człowieka?… — pytał natarczywie, a oczy mu błyszczały.
— Poznać go łatwo. Był to jednym słowem człowiek szerokiej duszy.
— Oto właśnie!… — odezwał się Rzecki wybijając takt palcem i wpatrując się w Ochockiego jak w obraz. — Co pan jednak rozumiesz przez tę szerokość?… Pięknie powiedziane!… Wytłomacz to pan, a jasno!…
Ochocki uśmiechnął się.
— Widzi pan — rzekł — ludzie małej duszy dbają tylko o swoje interesa, nie sięgają myślą poza dzień dzisiejszy i mają wstręt do rzeczy nieznanych. Byle im było spokojnie i suto… Taki zaś facet jak on troszczy się interesami tysięcy, patrzy nieraz o kilkadziesiąt lat naprzód, a każda rzecz nieznana i nierozstrzygnięta pociąga go w sposób nieprzeparty. To nawet nie jest żadna zasługa, tylko mus. Jak żelazo bez namysłu rusza się za magnesem albo pszczoła lepi swoje komórki, tak ten gatunek ludzi rzuca się do wielkich idei i niezwykłych prac…
Rzecki ściskał go za obie ręce i drżał ze wzruszenia.
— Szuman — rzekł — mądry doktór Szuman mówi, że Stach jest wariat, polski romantyk.
— Głupi Szuman ze swoim żydowskim klasycyzmem!… — odparł Ochocki. — On nawet nie domyśla się, że cywilizacji nie stworzyli ani filistrowie, ani geszefciarze, lecz, właśnie tacy wariaci… Gdyby rozum polegał na myśleniu o dochodach, ludzie do dzisiejszego dnia byliby małpami…
— Święte słowa… piękne słowa!… — powtarzał subiekt. — Wytłomaczże pan jednak: jakim sposobem człowiek, podobny Wokulskiemu, mógł… tak oto… zaawanturować się?…
— Proszę pana, ja się dziwię, że to tak późno nastąpiło!… — odparł Ochocki wzruszając ramionami. — Przecież znam jego życie i wiem, że ten człowiek prawie dusił się tutaj od dzieciństwa. Miał aspiracje naukowe, lecz nie było ich czym zaspokoić; miał szerokie instynkta społeczne, ale czego dotknął się w tym kierunku, wszystko padało… Nawet ta marna spółczyna, którą założył, zwaliła mu na łeb tylko pretensje i nienawiści…
— Masz pan rację!… masz pan rację!… — powtarzał Rzecki. — A teraz ta panna Izabela…