— Dobrze.
Gdy pan Ignacy wyszedł, Wokulski usiadł do biurka, na arkusiku listowego papieru napisał kilkadziesiąt wierszy, a na kopercie położył adres Rzeckiego. Zdawało mu się, że wciąż słyszy niemiły głos barona:
„Cieszę się, kuzynko, że triumfują twoi wielbiciele… Przykro mi tylko, że na mój koszt…”
A gdziekolwiek spojrzał, widział piękną twarz panny Izabeli oblaną rumieńcem wstydu.
W sercu gotowała mu się głucha wściekłość. Czuł, że jego ręce stają się jak żelazne sztaby, a ciało nabiera tak dziwnej tęgości, że chyba nie ma kuli, która by uderzywszy go nie odskoczyła. Przemknął mu przez głowę wyraz: śmierć, i na chwilę uśmiechnął się. Wiedział, że śmierć nie rzuca się na odważnych; staje tylko naprzeciw nich jak zły pies i patrzy zielonymi oczyma: czy nie zmrużą powieki?
Tej samej nocy, jak każdej zresztą innej nocy, baron grał w karty. Maruszewicz, który również był w klubie, przypominał mu o dwunastej, o pierwszej i o drugiej, ażeby szedł spać, gdyż z rana zbudzi go o siódmej; roztargniony baron odpowiadał: „Zaraz! zaraz!…”, ale przesiedział do trzeciej, o której to godzinie odezwał się jeden z jego partnerów:
— Basta! baronie. Prześpij się choć parę godzin, bo będą ci drżały ręce i spudłujesz.
Słowa te, a jeszcze bardziej opuszczenie stolika przez partnerów, otrzeźwiły barona. Wyszedł z klubu, wrócił do domu i swemu kamerdynerowi, Konstantemu, kazał zbudzić się o siódmej rano.
— Pewnie jaśnie pan robi jakieś głupstwo!… — mruknął obrażony sługa. — Cóż tam znowu?… — pytał gniewnie, rozbierając barona.
— A, ty błaźnie jakiś! — oburzył się baron — myślisz, że ja będę się przed tobą tłomaczył? Mam pojedynek, no?… bo mi się tak podoba. O dziewiątej rano będę się strzelał z jakimś szewcem czy fryzjerem, no?… Może mi zabronisz?…
— A niech się jaśnie pan strzela nawet ze starym diabłem! — odparł Konstanty. — Tylkom ciekawy, kto weksle jaśnie pana zapłaci?… A komorne… a utrzymanie domu?… Dlatego, że jaśnie pan co kwartał ma ciekawość na Powązki, to gospodarz nasyła nam rejentów, a ja boję się, żebym z głodu nie umarł… Dobra służba!…
— Pójdziesz mi ty!… — wrzasnął baron i pochwyciwszy kamasz rzucił nim za cofającym się kamerdynerem. Kamasz trafił w ścianę i o mało nie zwalił brązowego posążka Sobieskiego.
Załatwiwszy się z wiernym sługą, baron legł na łóżku i począł zastanawiać się nad swoim opłakanym położeniem.
„Trzeba szczęścia — wzdychał — ażeby mieć pojedynek z kupczykiem. Jeżeli ja go trafię, będę jak myśliwiec, który wyszedł na niedźwiedzie, a zabił chłopu cielną krowę. Jeżeli on mnie trafi, wyjdzie na to, jak gdyby mnie zwalił batem dorożkarz. Jeżeli z obu stron pudło… Nie, mamy przecież strzelać się do krwi. Niech mnie roztratują, jeżeli nie wolałbym tego osła przeprosić, choćby w kancelarii rejenta, ubrawszy się na tę uroczystość we frak i biały krawat. Ach, podłe czasy liberalne!… Mój ojciec kazałby takiego zucha oćwiczyć swoim psiarczykom, a ja muszę dawać mu satysfakcję, jak gdybym sam sprzedawał cynamon… Niechże już raz przyjdzie ta głupia rewolucja socjalna i wytłucze albo nas, albo liberałów…”
Począł usypiać i marzył, że Wokulski zabił go. Widział, jak jego trupa dwu posłańców niesie do mieszkania żony, jak żona mdleje i rzuca mu się na zakrwawione piersi… Jak płaci wszystkie jego długi i asygnuje tysiąc rubli na pogrzeb i… jak on zmartwychwstaje i zabiera owe tysiąc rubli na drobne wydatki…
Błogi uśmiech zaigrał na zniszczonej twarzy barona i — zasnął jak dziecię.
O siódmej ledwie go zbudzili Konstanty i Maruszewicz. Baron w żaden sposób nie chciał wstawać mrucząc, że woli być zhańbionym i niehonorowym aniżeli zrywać się tak wcześnie. Dopiero widok karafki z zimną wodą upamiętał go. Baron wyskoczył z łóżka, uderzył Konstantego, zwymyślał Maruszewicza, a w duchu przysiągł, że Wokulskiego zabije.
Lecz gdy już był ubrany, wyszedł na ulicę, zobaczył piękną pogodę i wyobraził sobie, że widzi wschód słońca, nienawiść do Wokulskiego osłabła w nim i postanowił tylko przestrzelić mu nogę.
„A tak!… — dodał po chwili. — Drasnę go, a on będzie kulał do końca życia i będzie opowiadał: tę śmiertelną ranę otrzymałem w pojedynku z baronem Krzeszowskim!… To mnie urządzi… Co oni mi narobili, ci moi kochani sekundanci?… Jeżeli już jakiś kupczyk gwałtem chce do mnie strzelać, niech strzela przynajmniej wtedy, kiedy idę na spacer, ale nie w pojedynku… Straszne położenie!… Wyobrażam sobie, jak moja droga małżonka będzie opowiadać, że biję się z kupcami…”
Zajechały powozy. Do jednego wsiadł baron z hrabią–Anglikiem, do drugiego milczący egiptolog z pistoletami i chirurgiem. Ruszyli w stronę Bielan, a w parę minut popędził za nimi lokaj barona, Konstanty, w dorożce. Wierny sługa klął na czym świat stoi i obiecywał, że w dwójnasób policzy swemu panu koszta tej wycieczki. Był jednak niespokojny.
W lasku bielańskim baron i trzej jego towarzysze znaleźli już partię przeciwną i dwoma grupami udali się w gęstwinę tuż nad brzegiem Wisły. Doktór Szuman był zirytowany, Rzecki sztywny, Wokulski posępny. Baron gładząc swój rzadki zarost przypatrywał mu się z uwagą i myślał:
„On musi dobrze karmić się, ten kupczyk. Wyglądam przy nim jak austriackie cygaro przy byku. Niech mnie diabli wezmą, jeżeli nie strzelę temu błaznowi nad głową albo… wcale nie strzelę… Tak będzie najlepiej…” Ale wnet przypomniał sobie, że pojedynek ma doprowadzić do pierwszej krwi. Wtedy baron rozzłościł się i nieodwołalnie postanowił zabić Wokulskiego z miejsca.
„Niech raz te łyki oduczą się wyzywać nas…” — mówił sobie baron.
O kilkadziesiąt kroków od niego Wokulski chodził między dwoma sosnami tam i na powrót jak wahadło. Teraz nie myślał o pannie Izabeli; słuchał świergotu ptaków, którym kipiał cały las, i pluskania Wisły podmywającej brzegi. Na tle odgłosów spokojnego szczęścia natury dziwnie odbijało szczękanie stempli w pistoletach i trzask odwodzonych kurków. W Wokulskim obudziło się drapieżne zwierzę; cały świat zniknął mu sprzed oczu, a został tylko jeden człowiek, baron, którego trupa miał zawlec do nóg obrażonej panny Izabeli.
Postawiono ich na mecie. Baron był ciągle zakłopotany niepewnością, co zrobić z kupczykiem, i ostatecznie zdecydował się przestrzelić mu rękę. Na twarzy Wokulskiego malowała się tak dzika zajadłość, że zdumiony hrabia–Anglik pomyślał:
„Tu chyba nie chodzi ani o klacz, ani o potrącenie na wyścigach!…”
Milczący dotychczas egiptolog zakomenderował, przeciwnicy wycelowawszy pistolety ruszyli. Baron zmierzył Wokulskiemu w prawy obojczyk i zniżając pistolet, delikatnie przycisnął cyngiel. W ostatniej chwili pochyliły mu się binokle; pistolet zboczył na włos, wypalił i — kula przeleciała o kilka cali od ramienia Wokulskiego.
Baron zasłonił twarz lufą i patrząc spoza niej myślał:
„Nie trafi osioł… Mierzy w głowę…”
Nagle uczuł mocne uderzenie w skroń; zaszumiało mu w uszach, czarne płatki przeleciały przed oczyma… Wypuścił broń z ręki i przyklęknął.
— W głowę!… — krzyknął ktoś.
Wokulski rzucił pistolet na ziemię i zeszedł z mety.
Wszyscy pobiegli do klęczącego barona, który jednakże zamiast umierać, mówił wrzaskliwym głosem:
— Szczególny wypadek! Mam dziurę w twarzy, ząb wybity, a kuli nie widać… Przecie jej nie połknąłem…
Wtedy egiptolog podniósł i obejrzał starannie pistolet barona.
— A!… — zawołał — to jasne… Kula w pistolet, a zamek w szczękę… Pistolet zdezelowany; bardzo interesujący strzał…
— Czy pan Wokulski zadowolony? — spytał hrabia–Anglik.
— Tak.
Baronowi chirurg obandażował twarz. Spomiędzy drzew nadbiegł wystraszony Konstanty.