— Podobno bywasz u tej pani Stawskiej?
Gorąco mi się zrobiło.
— Przepraszam cię — zawołałem — jak to mam rozumieć?…
— W najzwyczajniejszy sposób — odparł. — Przecież chyba nie składasz jej wizyt oknem, tylko drzwiami. Zresztą składaj sobie, jak chcesz, a przy pierwszej sposobności oświadcz tym paniom, że miałem list z Paryża…
— O Ludwiku Stawskim? — spytałem.
— Tak.
— Znaleźli go nareszcie?
— Jeszcze nie, ale już są na tropie i spodziewają się niedługo rozstrzygnąć kwestię jego pobytu.
— Może biedak umarł! — zawołałem ściskając Wokulskiego. — Proszę cię, Stachu — dodałem nieco ochłonąwszy ze wzruszenia — zróbże mi łaskę, odwiedź te panie i sam zakomunikuj im wiadomość…
— A cóż to ja jestem grabarz, ażeby robić ludziom tego rodzaju przyjemności? — oburzył się Wokulski.
Gdy mu jednak zacząłem przedstawiać, jakie to zacne kobiety, jak wypytywały się: czy ich kiedy nie odwiedzi?… a gdy jeszcze napomknąłem, że warto by rzucić okiem na kamienicę, zaczął mięknąć.
— Mało dbam o tę kamienicę — rzekł wzruszając ramionami — sprzedam ją lada dzień…
Ale w końcu dał się namówić i pojechaliśmy tam około pierwszej w południe. Na podwórzu spostrzegłem, że sztory w lokalu Maruszewicza są starannie zasłonięte. Widocznie miał już nowy garnitur mebli.
Stach niedbale rozejrzał się po oknach domu i bez najmniejszej uwagi słuchał mego sprawozdania o melioracjach. Daliśmy nową podłogę w bramie, wyreperowaliśmy dachy, odmalowaliśmy ściany, myliśmy schody co tydzień. Słowem, z zaniedbanej zrobiliśmy wcale okazałą kamienicę. Wszystko było w porządku nie wyłączając dziedzińca i wodociągów; wszystko, oprócz komornego.
— Zresztą — zakończyłem — bliższych informacyj o komornem udzieli ci twój rządca, pan Wirski, po którego zaraz poszlę stróża…
— A daj że mi spokój z komornem i rządcą — mruknął Stach. — Idźmy już do tej pani Stawskiej i wracajmy do sklepu.
Weszliśmy na pierwsze piętro lewej oficyny, gdzie czuć było zapach gotowanych kalafiorów; Stach zmarszczył się, a ja zapukałem do kuchni.
— Są panie? — zapytałem grubej kucharki.
— Jeszcze by też nie były, jak pan przychodzi — odpowiedziała mrużąc oczy.
— Widzisz, jak nas przyjmują!… — szepnąłem po niemiecku do Stacha.
W odpowiedzi kiwnął głową i wysunął wargę.
W saloniku matka pani Stawskiej, jak zwykle, robiła pończochę; zobaczywszy nas uniosła się nieco z fotelu i zdziwiona przypatrywała się Wokulskiemu.
Z drugiego pokoju wyjrzała Helcia.
— Mamo — szepnęła tak głośno, że zapewne słychać ją było na dziedzińcu — przyszedł pan Rzecki i jeszcze jakiś pan.
W tej chwili wyszła do nas i pani Stawska.
Widząc obie damy odezwałem się:
— Nasz gospodarz, pan Wokulski, przychodzi złożyć paniom uszanowanie i zakomunikować wiadomości…
— O Ludwiczku?… — pochwyciła pani Misiewiczowa. — Czy żyje?…
Pani Stawska pobladła, a potem równie szybko zarumieniła się. Była w tej chwili tak piękna, że nawet Wokulski przypatrywał się jej, jeżeli nie z zachwytem, to przynajmniej z życzliwością. Jestem pewny, że z miejsca zakochałby się w niej, gdyby nie ten podły zapach kalafiorów zalatujący z kuchni.
Siedliśmy. Wokulski zapytał panie, czy są zadowolone z lokalu, a następnie opowiedział im, że Ludwik Stawski był przed dwoma laty w New Yorku, a następnie przeniósł się do Londynu pod przybranym nazwiskiem. Napomknął z lekka, że Stawski był wówczas chory i że za parę tygodni spodziewa się o nim stanowczych wiadomości.
Słuchając tego pani Misiewiczowa kilka razy odwołała się do pomocy chustki… Pani Stawska była spokojniejsza, tylko parę łez stoczyło się jej po twarzy. Aby ukryć wzruszenie, zwróciła się z uśmiechem do córeczki i rzekła półgłosem:
— Podziękuj, Heluniu, panu, że nam przyniósł wiadomość o tatce.
Znowu łzy jej błysnęły, ale opanowała się. Tymczasem Helunia zrobiła dyg przed Wokulskim, a następnie przypatrzywszy mu się wielkimi oczyma, nagle schwyciła go za szyję i ucałowała w same usta.
Nieprędko zapomnę zmian, jakim uległa fizjognomia Stacha wobec tak niespodzianych pieszczot. Ponieważ, o ile wiem, jeszcze nigdy nie pocałowało go żadne dziecko, więc w pierwszej chwili cofnął się zdziwiony; potem objął Helunię za ramiona, wpatrywał się w nią ze wzruszeniem i pocałował w głowę. Byłbym przysiągł, że wstanie z krzesła i powie pani Stawskiej:
„Pozwól pani, ażebym zastąpił ojca tej kochanej dziecinie…”
Ale… nie powiedział tego; spuścił głowę i wpadł w zwykłą sobie zadumę. Dałbym połowę mojej rocznej pensji, ażeby dowiedzieć się, o czym on wtedy myślał? Może o pannie Łęckiej?… Eh, znowu starość wyłazi… Cóż panna Łęcka? ani umywała się do Stawskiej!
Po paruminutowym milczeniu Wokulski spytał:
— Zadowolone panie z sąsiadów?…
— Jak z których — odezwała się pani Misiewiczowa.