— Albo?…
— Albo… nie wrócę.
Doktór popatrzył mu w oczy i mocno ścisnął go za rękę.
— Sit tibi terra levis — rzekł spokojnie. Odprowadził go do drzwi i znowu wziął się do swojej roboty.
Już Wokulski był na schodach, gdy doktór wybiegł za nim i zawołał wychylając się przez poręcz:
— Gdybyś jednak wrócił, nie zapomnij przywieźć mi włosów: bułgarskich, tureckich i tak dalej, od obu płci. Tylko pamiętaj: w oddzielnych pakietach z notatkami. Wiesz przecie, jak to robić…
…Wokulski ocknął się z tych dawnych wspomnień.
Nie ma doktora ani jego mieszkania i nawet ich od dziesięciu miesięcy nie widział. Tu jest błotnista ulica Radna, tam Browarna. Na górze spoza nagich drzew wyglądają żółte gmachy uniwersyteckie; na dole parterowe domki, puste place i parkany, a niżej — Wisła.
Obok niego stał jakiś człowiek w wypłowiałej kapocie z rudawym zarostem. Zdjął czapkę i pocałował Wokulskiego w rękę. Wokulski przypatrzył mu się uważniej.
— Wysocki?… — rzekł. — Co ty tu robisz?
— Tu mieszkamy, wielmożny panie, w tym domu — odpowiedział człowiek wskazując na niską lepiankę.
— Dlaczego nie przyjeżdżasz po transporta? — pytał Wokulski.
— Czym przyjadę, panie, kiedy jeszcze na Nowy Rok koń mi padł.
— Cóż robisz?
— A ot tak — razem nic. Zimowaliśmy u brata, co jest dróżnikiem na Wiedeńskiej Kolei. Ale i jemu bieda, bo go ze Skierniewic przenieśli pod Częstochowę. W Skierniewicach ma trzy morgi i żył jak bogacz, a dzisiaj i on kiepski, i grunt wynędznieje bez dozoru.
— No, a z wami co teraz?
— Kobieta niby trochę pierze, ale takim, co nie bardzo mają czym płacić, a ja — ot tak… Marniejemy, panie… nie pierwsi i nie ostatni. Jeszcze póki wielkiego postu, to człowiek krzepi się mówiący: dzisiaj pościsz za dusze zmarłe, jutro na pamiątkę, że Chrystus Pan nic nie jadł, pojutrze, na intencję, ażeby Bóg złe odmienił. Zaś po świętach nie będzie nawet sposobu i dzieciom wytłomaczyć, na jaką intencję nie jedzą…
Ale i wielmożny pan coś markotnie wygląda? Taki już widać czas nastał, że wszyscy muszą zginąć — westchnął ubogi człowiek.
Wokulski zamyślił się.
— Komorne wasze zapłacone? — spytał.
— Nawet nie ma, panie, co płacić, bo nas i tak wypędzą.
— A dlaczego nie przyszedłeś do sklepu, do pana Rzeckiego? — spytał Wokulski.
— Nie śmiałem, panie. Koń odszedł, wóz u Żyda, kubrak na mnie jak na dziadzie… Z czymże było przyjść i jeszcze ludziom głowę zaprzątać?…
Wokulski wydobył portmonetkę.
— Masz tu — rzekł — dziesięć rubli na święta. Jutro w południe przyjdziesz do sklepu i dostaniesz kartkę na Pragę. Tam u handlarza wybierzesz sobie konia, a po świętach przyjeżdżaj do roboty. U mnie zarobisz ze trzy ruble na dzień, więc dług spłacisz łatwo. Zresztą dasz sobie radę.
Ubogi człowiek dotknąwszy pieniędzy zaczął się trząść.
Uważnie słuchał Wokulskiego, a łzy spływały mu po wychudzonej twarzy.
— Czy panu powiedział kto — zapytał po chwili — że z nami jest… ot tak?… Bo już nam ktoś — dodał szeptem — przysyłał siostrę miłosierdzia, będzie z miesiąc. Mówiła, że muszę być ladaco, i dała nam kartkę na pud węgla z Żelaznej ulicy. Czy może pan tak sam z siebie?…
— Idź do domu, a jutro bądź w sklepie — odparł Wokulski.
— Idę, panie — odpowiedział człowiek kłaniając się do ziemi.
Odszedł, lecz przystawał na drodze; widocznie rozmyślał nad niespodziewanym szczęściem.
W tej chwili Wokulskiego tknęło szczególne przeczucie.
— Wysocki!… — zawołał. — A twemu bratu jak na imię?
— Kasper — odpowiedział człowiek wracając pędem.
— Przy jakiej mieszka stacji?
— Przy Częstochowie, panie.
— Idź do domu. Może Kaspra przeniosą do Skierniewic.
Ale ten zamiast iść, zbliżył się.
— Przepraszam, wielmożny panie — rzekł nieśmiało — ale jak mnie kto zaczepi: skąd mam tyle pieniędzy?…