„Tak, ale miłość to uczucie osobiste; wszystkie zasługi towarzyszące jej są jak ryby zaplątane w odmęt morskiego cyklonu. Gdyby na świecie zniknęła jedna kobieta, a w tobie pamięć o niej, czymże byś został?… Zwyczajnym kapitalistą, który z nudów grywa w karty w resursie. A tymczasem Ochocki ma ideę, która będzie rwała go zawsze naprzód, chyba że umysł mu zagaśnie…”
„Dobrze, a jeżeli on nic nie zrobi i zamiast zbudować machinę latającą pójdzie do szpitala wariatów?… Ja tymczasem faktycznie coś zrobię, a mikroskop, stos czy nawet lampa elektryczna z pewnością nie znaczą więcej od setek ludzi, którym ja daję byt. Skądże więc we mnie ta ultrachrześcijańska pokora?… Co kto zrobi, jeszcze nie wiadomo. Ja tymczasem jestem dziś człowiek czynu, a on marzyciel… Zaczekajmy z rok…”
Rok! Wokulski wstrząsnął się. Zdawało mu się, że w końcu drogi nazwanej rokiem widzi tylko niezmierną otchłań, która pochłania wszystko, ale nie mieści w sobie nic…
„Więc nic… nic!…”
Instynktownie rozejrzał się. Był w głębi łazienkowskiego parku, na jakiejś ulicy, do której żaden szmer nie dolatywał. Nawet gęstwina ogromnych drzew stała cicho.
— Która godzina? — zapytał go nagle jakiś głos zachrypnięty.
— Godzina?…
Wokulski przetarł oczy. Przed nim, z mroku, wynurzył się obdarty człowiek.
— Kiedy grzecznie pytają, to grzecznie trzeba odpowiadać — rzekł człowiek i podszedł bliżej.
— Zabij mnie, to sam zobaczysz — odparł Wokulski.
Obdarty człowiek cofnął się. Na lewo od drogi widać było parę ludzkich cieni.
— Głupcy! — zawołał Wokulski idąc naprzód — mam złoty zegarek i kilkaset rubli gotówką… Bronić się nie będę, no!…
Cienie usunęły się między drzewa i któryś rzekł zniżonym głosem:
— Taki to, psiakrew, zejdzie, gdzie go nie posieją…
— Bydlęta!… tchórze!… — krzyczał Wokulski prawie nieprzytomny.
Odpowiedział mu tętent uciekających.
Wokulski zebrał myśli.
„Gdzie ja jestem?… Jużci, w Łazienkach, ale w którym miejscu?… Trzeba iść w drugą stronę…”
Obrócił się parę razy i już nie wiedział, dokąd idzie. Serce zaczęło mu bić gwałtownie, zimny pot wystąpił na czoło, pierwszy raz w życiu uczuł obawę nocy i zbłąkania…
Przez parę minut biegł bez celu, prawie bez tchu; dzikie myśli wirowały mu w głowie. Wreszcie na lewo zobaczył mur, a dalej budynek.
„Aha, Pomarańczarnia…”
Potem doszedł do jakiegoś mostka, odpoczął i oparłszy się na barierze myślał:
„Więc do tego doszedłem?… Niebezpieczny rywal… rozbite nerwy… Zdaje mi się, że już dziś mógłbym napisać ostatni akt tej komedii!…”
Prosta droga doprowadziła go do stawu, później do łazienkowskiego pałacu. We dwadzieścia minut był w Alejach Ujazdowskich i siadł w przejeżdżającą dorożkę; w kwadrans później znalazł się we własnym mieszkaniu.
Na widok świateł i ulicznego ruchu odzyskał wesołość; nawet uśmiechał się i szeptał:
„Cóż znowu za przywidzenia?… Jakiś Ochocki… samobójstwo!… Ach, głupota… Dostałem się przecież między arystokrację, a co będzie dalej — zobaczymy…”
Gdy wszedł do gabinetu, służący oddał mu list pisany na jego własnym papierze przez panią Meliton.
— Ta pani była tu dziś dwa raży — rzekł wierny sługa. — Raż o piąty, drugi raż o ószmy…
XII. Wędrówki za cudzymi interesami
Wokulski powoli otwierał list pani Meliton przypominając sobie niedawne wypadki. Zdawało się mu, że w nie oświetlonej części gabinetu jeszcze widzi ciemną gęstwinę łazienkowskich drzew, niewyraźne sylwetki obdartusów, którzy mu zastąpili drogę, a później wzgórek ze studnią, gdzie Ochocki zwierzał mu się ze swych pomysłów. Lecz gdy spojrzał na światło, mgliste obrazy znikały. Widział lampę z zielonym daszkiem, stos papierów, brązy stojące na biurku i chwilami myślał, że Ochocki ze swymi machinami latającymi i jego własna rozpacz były tylko snem.
„Co on za geniusz? — mówił do siebie Wokulski — to zwyczajny marzyciel!… I panna Izabela taka sama kobieta jak inne… Wyjdzie za mnie — dobrze; nie wyjdzie — to przecież nie umrę.”
Rozłożył list i czytał:
„Panie! Ważna wiadomość: za kilka dni Łęckim sprzedają kamienicę, a jedynym kupcem będzie baronowa Krzeszowska, ich kuzynka i nieprzyjaciółka. Wiem z pewnością, że zapłaci za dom tylko sześćdziesiąt tysięcy rubli; a w takim razie resztka posagu panny Izabeli, w kwocie trzydziestu tysięcy rubli, przepadnie. Chwila jest bardzo pomyślna, gdyż panna Izabela, postawiona między biedą, a wyjściem za marszałka, chętnie zgodzi się na każdą inną kombinację. Domyślam się, że tym razem nie postąpisz Pan z nastręczającą się okazją jak z wekslami Łęckiego, które podarłeś w moich oczach. Pamiętaj Pan: kobiety tak lubią być ściskane, że dla spotęgowania efektu trzeba je niekiedy przydeptać nogą. Im zrobisz Pan to bezwzględniej, tym pewniej cię pokocha. Pamiętaj Pan!…
Zresztą możesz Pan sprawić Beli małą przyjemność. Baron Krzeszowski przyciśnięty potrzebą sprzedał własnej żonie swoją ulubioną klacz, która w tych dniach ma się ścigać i na którą wiele rachował. O ile znam stosunki, Bela byłaby szczerze kontenta, gdyby ani baron, ani jego żona nie posiadali tej klaczy w dniu wyścigów. Baron byłby zawstydzony, że sprzedał klacz, a baronowa zrozpaczona, gdyby klacz wygrawszy komu innemu przyniosła zysk. Bardzo subtelne są te wielkoświatowe komeraże, ale spróbuj je Pan zużytkować. Okazja zaś nastręcza się, gdyż, o ilem słyszała, niejaki Maruszewicz, przyjaciel obojga Krzeszowskich, ma Panu zaproponować kupno tej klaczy. Pamiętaj Pan, że kobiety są niewolnicami tylko tych, którzy potrafią je mocno trzymać i dogadzać ich kaprysom.
Doprawdy, zaczynam wierzyć, że urodziłeś się Pan pod szczęśliwą gwiazdą. Szczerze życzliwa.
A. M.”
Wokulski głęboko odetchnął; obie wiadomości były ważne. Drugi raz przeczytał list podziwiając szorstki styl pani Meliton i uśmiechając się przy uwagach, jakie robiła nad swoją płcią. Mocno trzymać ludzi czy okoliczności to leżało w naturze Wokulskiego; wszystko i wszystkich chwytałby za kark, wyjąwszy — pannę Izabelę. Ona jedna była istotą, której wobec siebie chciał zostawić absolutną wolność, jeżeli nie panowanie.
Mimo woli spojrzał na bok; służący stał przy drzwiach.
— Idź spać — rzekł.