— Czycho!… — zawołano od stołu.
W sali ucichło, a pan Ignacy słucha opisu kamienicy położonej tu i tu, mającej trzy oficyny i trzy piętra, plac, ogród itd. W trakcie tego ważnego aktu pan Łęcki robi się na przemian blady i fioletowy, a pani Krzeszowska co chwilę podnosi do nosa kryształowy flakonik w złotej oprawie.
— Znam ten dom! — wykrzykuje nagle jegomość w szafirowych okularach z miną zakrystiana. — Znam ten dom!… Z zamkniętymi oczami wart sto dwadzieścia tysięcy rubli…
— Co pan zawracasz! — odzywa się stojący obok baronowej Krzeszowskiej pan z fizjognomią łajdaka. — Co to za dom?… Rudera… trupiarnia!…
Pan Łęcki robi się bardzo fioletowy. Kiwa na zakrystiana i pyta go szeptem:
— Kto jest tamten łotr?
— Tamten?… — pyta zakrystian. — To szubrawczyna!… Niech pan hrabia nie zważa na niego… — I mówi na cały głos: — Słowo honoru, za ten dom śmiało można dać sto trzydzieści tysięcy…
— Kto jest ten nikczemnik? — pyta baronowa jegomościa z łajdacką miną. — Kto jest ten w niebieskich okularach?…
— Tamten?… — odpowiada zapytany. — To znany szubrawiec… niedawno siedział na Pawiaku… Niech pani na niego nie zważa… Plunąć nie warto…
— Cicho tam!… — woła urzędowy głos od stołu.
Zakrystian mruga na pana Łęckiego uśmiechając się familiarnie i pcha się do stołu między licytantów. Jest ich czterech: adwokat baronowej, okazały pan, stary Szlangbaum i zniszczony Żydek, obok którego staje zakrystian.
— Sześćdziesiąt tysięcy i pięćset rubli — mówi cicho adwokat pani Krzeszowskiej.
— Dalibóg! więcej nie warto… — wtrąca jegomość z miną łajdaka.
Baronowa triumfalnie spogląda na pana Łęckiego.
— Sześćdziesiąt pięć… — odzywa się majestatyczny pan.
— Sześćdziesiąt pięć tysięcy i sto rubli — bełkocze blady Żydek.
— Sześćdziesiąt sześć… — dodaje Szlangbaum.
— Siedemdziesiąt tysięcy! — wrzeszczy zakrystian.
— Ach! ach! ach!… — wybucha płaczem baronowa upadając na wyplataną kanapkę.
Jej adwokat szybko odchodzi od stołu i biegnie bronić zabójcy.
— Siedemdziesiąt pięć tysięcy!… — woła okazały pan.
— Umieram!… — jęczy baronowa.
W sali robi się ruch. Stary Litwin chwyta pod rękę baronową, którą odbiera mu Maruszewicz, nie wiadomo skąd przybyły na ten uroczysty wypadek. Zanosząca się od płaczu baronowa, wsparta na Maruszewiczu, opuszcza salę złorzecząc przy tym swemu adwokatowi, sądowi, licytantom i komornikom. Pan Łęcki blado uśmiecha się, a tymczasem zniszczony Żydek mówi:
— Osiemdziesiąt tysięcy i sto rubli…
— Osiemdziesiąt pięć… — wtrąca Szlangbaum.
Pan Łęcki cały zamienia się we wzrok i słuch. Wzrokiem dostrzega już tylko trzech licytantów, a słuchem chwyta wyrazy otyłego pana:
— Osiemdziesiąt osiem tysięcy…
— Osiemdziesiąt osiem i sto rubli — mówi mizerny Żydek.
— Niech będzie dziewięćdziesiąt — kończy stary Szlangbaum uderzając ręką w stół.
— Dziewięćdziesiąt tysięcy — mówi komornik — po raz pierwszy…
Pan Łęcki zapomniawszy o etykiecie pochyla się do zakrystiana i szepcze mu:
— Licytuj że pan!…
— Co się pan tak skrobiesz?… — pyta zakrystian zniszczonego Żydka.
— A co się pan rozbijasz? — odzywa się do zakrystiana drugi komornik. — Kupisz pan dom czy co?… Wynoś się pan!…
— Dziewięćdziesiąt tysięcy po raz drugi!… — woła komornik.
Pan Łęcki robi się szary na twarzy.
— Dziewięćdziesiąt tysięcy rubli po raz… trzeci!… — powtarza komornik i uderza małym młotkiem o zielone sukno.
— Szlangbaum kupił!… — odzywa się jakiś głos na sali.
Pan Łęcki toczy dokoła błędnym wzrokiem i teraz dopiero spostrzega swego adwokata.