— Zbożem — wtrącił ktoś z kąta.
— Właściwie — ciągnął książę — chodzi nie o handel zbożem, ale…
— Okowitą — pośpieszył ten sam głos.
— Ależ nie!… O handel, a raczej o ułatwienie handlu między Rosją i zagranicą towarami, no… towarami… Miasto zaś nasze, pożądane jest, ażeby się stało centrum takowego…
— A jakież to towary? — spytał przygarbiony hrabia.
— Stronę fachową kwestii raczy objaśnić nam łaskawie pan Wokulski, człowiek… człowiek fachowy — zakończył książę. — Pamiętajmy jednak, panowie, o obowiązkach, jakie na nas wkłada troska o interesa publiczne i ten nieszczęśliwy kraj…
— Jak Boga kocham, zaraz daję dziesięć tysięcy rubli!… — wrzasnął marszałek.
— Na co? — spytał hrabia udający autentycznego Anglika.
— Wszystko jedno!… — odparł wielkim głosem marszałek. — Powiedziałem: rzucę w Warszawie pięćdziesiąt tysięcy rubli, więc niech dziesięć pójdzie na cele dobroczynne, bo kochany nasz książę mówi cudownie!… Z rozumu i z serca, jak Boga kocham…
— Przepraszam — odezwał się Wokulski — ale nie chodzi tu o spółkę dobroczynną, tylko o spółkę zapewniającą zyski.
— Otóż to!… — wtrącił hrabia zgarbiony.
— *Tek*!… — potwierdził hrabia–Anglik.
— Co mnie za zysk z dziesięciu tysięcy? — zaoponował marszałek. — Z torbami bym poszedł pod Ostrą Bramę przy takich zyskach.
Zgarbiony hrabia wybuchnÄ…Å‚:
— Proszę o głos w kwestii: czy należy lekceważyć małe zyski!… To nas gubi!… to, panowie — wołał pukając paznokciem w poręcz fotelu.
— Hrabio — przerwał słodko książę — pan Wokulski ma głos.
— *Tek*!… — poparł go hrabia–Anglik czesząc bujne faworyty.
— Prosimy więc szanownego pana Wokulskiego — odezwał się nowy głos — ażeby ten publiczny interes, który nas zgromadził tu, do gościnnych salonów księcia, raczył nam przedstawić z właściwą mu jasnością i zwięzłością.
Wokulski spojrzał na osobę przyznającą mu jasność i zwięzłość. Był to znakomity adwokat, przyjaciel i prawa ręka księcia; lubił mówić kwieciście, wybijając takt ręką i przysłuchując się własnym frazesom, które zawsze znajdował wybornymi.
— Tylko żebyśmy zrozumieli wszyscy — mruknął ktoś w kącie zajętym przez szlachtę, która nienawidziła magnatów.
— Wiadomo panom — zaczął Wokulski — że Warszawa jest handlową stacją między Europą zachodnią i wschodnią. Tu zbiera się i przechodzi przez nasze ręce część towarów francuskich i niemieckich przeznaczonych dla Rosji, z czego moglibyśmy mieć pewne zyski, gdyby nasz handel…
— Nie znajdował się w ręku Żydów — wtrącił półgłosem ktoś od stołu, gdzie siedzieli kupcy i przemysłowcy.
— Nie — odparł Wokulski. — Zyski istniałyby wówczas, gdyby nasz handel był prowadzony porządnie.
— Z Żydami nie może być porządny…
— Dziś jednak — przerwał adwokat księcia — szanowny pan Wokulski daje nam możność podstawienia kapitałów chrześcijańskich w miejsce kapitału starozakonnych…
— Pan Wokulski sam wprowadza Żydów do handlu — bryznął oponent ze stanu kupieckiego.
Zrobiło się cicho.
— Ze sposobu prowadzenia moich interesów nie zdaję sprawy przed nikim — ciągnął dalej Wokulski. — Wskazuję panom drogę uporządkowania handlu Warszawy z zagranicą, co stanowi pierwszą połowę mego projektu i jedno źródło zysku dla krajowych kapitałów. Drugim źródłem jest handel z Rosją. Znajdują się tam towary poszukiwane u nas i tanie. Spółka, która zajęłaby się nimi, mogłaby mieć piętnaście do dwudziestu procentów rocznie od wyłożonego kapitału. Na pierwszym miejscu stawiam tkaniny…
— To jest podkopywanie naszego przemysłu — odezwał się oponent z grupy kupieckiej.
— Mnie nie obchodzą fabrykanci, tylko konsumenci… — odpowiedział Wokulski.
Kupcy i przemysłowcy poczęli szeptać między sobą w sposób mało życzliwy dla Wokulskiego.
— Otóż i dotarliśmy do interesu publicznego!… — zawołał wzruszonym głosem książę. — Kwestia zarysowuje się tak: czy projekta szanownego pana Wokulskiego są objawem pomyślnym dla kraju?… Panie mecenasie… — zwrócił się książę do adwokata, czując potrzebę wyręczenia się nim w kłopotliwej nieco sytuacji.
— Szanowny pan Wokulski — zabrał głos adwokat — z właściwą mu gruntownością raczy nas objaśnić: czy sprowadzanie owych tkanin aż z tak daleka nie przyniesie uszczerbku naszym fabrykom?
— Przede wszystkim — rzekł Wokulski — owe nasze fabryki nie są naszymi, lecz niemieckimi…
— Oho!… — zawołał oponent z grupy kupców.
— Jestem gotów — mówił Wokulski — natychmiast wyliczyć fabryki, w których cała administracja i wszyscy lepiej płatni robotnicy są Niemcami, których kapitał jest niemiecki, a rada zarządzająca rezyduje w Niemczech; gdzie nareszcie robotnik nasz nie ma możności ukształcić się wyżej w swoim fachu, ale jest parobkiem źle płatnym, źle traktowanym i na dobitkę germanizowanym…
— To jest ważne!… — wtrącił hrabia zgarbiony.
— *Tek*… — szepnął Anglik.
— Jak Boga kocham, doświadczam emocji słuchając!… — zawołał marszałek. — Nigdym nie myślał, że tak można zabawić się przy podobnej rozmowie… Zaraz wrócę…