Wokulskiemu uderzyła krew do głowy; na ustach hrabiny mignął niedostrzegalny uśmiech.
Była to jedna z tych chwil, kiedy natura hamuje swoje wielkie siły i zawiesza odwieczne prace, ażeby uwydatnić szczęście istot drobnych i znikomych.
Wiatr zaledwie dyszał, i tylko po to, ażeby chłodzić śpiące w gniazdach pisklęta i ułatwić lot owadom śpieszącym na weselne gody. Liście drzew chwiały się tak delikatnie, jakby poruszał je nie materialny podmuch, ale cicho prześlizgujące się promienie światła. Tu i owdzie, w przesiąkłych wilgocią gęstwinach, mieniły się barwne krople rosy jak odpryski spadłej z nieba tęczy.
Zresztą wszystko stało na miejscu: słońce i drzewa, snopy światła i cienie, łabędzie na stawie, roje komarów nad łabędziami, nawet połyskująca fala na lazurowej wodzie. Wokulskiemu zdawało się, że w tej chwili odjechał z ziemi bystry prąd czasu zostawiając tylko parę białych smug na niebie — i od tej pory nie zmieni się już nic; wszystko zostanie tak samo na wieki. Że on z panną Izabelą będzie wiecznie chodził po oświetlonej łące, oboje otoczeni zielonymi obłokami drzew, spośród których gdzieniegdzie, jak para czarnych brylantów, błyskają ciekawe oczy ptaka. Że on już zawsze będzie pełen niezmiernej ciszy, ona zawsze tak rozmarzona i oblana rumieńcem, że przed nimi zawsze, jak teraz, będą lecieć całujące się w powietrzu te oto dwa białe motyle.
Byli w połowie drogi do Pomarańczarni, kiedy panna Izabela, widać już zakłopotana tym spokojem w naturze i między nimi, poczęła mówić:
— Prawda, jaki ładny dzień? W mieście upał, tu przyjemny chłód. Bardzo lubię Łazienki o tej godzinie: mało osób, więc każdy może znaleźć kącik wyłącznie dla siebie. Pan lubi samotność?
— Nawykłem do niej.
— Pan nie był na Rossim?… — dodała rumieniąc się jeszcze mocniej. — Rossiego nie widział pan?… — powtórzyła patrząc mu w oczy ze zdziwieniem.
— Nie byłem, ale… będę…
— My z ciocią byłyśmy już na dwu przedstawieniach.
— Będę na każdym…
-– Ach, jak to dobrze! Przekona się pan, co to za wielki artysta. Szczególniej znakomicie gra Romea, chociaż… już nie jest pierwszej młodości… Ciocia i ja znamy go osobiście jeszcze z Paryża… Bardzo miły człowiek, ale nade wszystko genialny tragik… W jego grze najprawdziwszy realizm kojarzy się z najpoetyczniejszym idealizmem…
— Musi być istotnie wielkim — wtrącił Wokulski — jeżeli budzi w pani tyle podziwu i sympatii.
— Ma pan słuszność. Wiem, że w życiu nie zrobię nic nadzwyczajnego, ale umiem przynajmniej oceniać ludzi niezwykłych… Na każdym polu… nawet — na scenie… Niech pan sobie jednak wyobrazi, że Warszawa nie ocenia go, jak należy…
— Czy podobna?… Jest przecie cudzoziemcem…
— A pan jest złośliwy — odparła z uśmiechem — ale policzę to na karb Warszawy, nie Rossiego… Doprawdy, wstydzę się za nasze miasto!… Ja gdybym była publicznością (ale publicznością rodzaju męskiego!), zasypałabym go wieńcami, a ręce spuchłyby mi od oklasków… Tu zaś oklaski są dość skąpe, a o wieńcach nikt nie myśli… My istotnie jesteśmy jeszcze barbarzyńcami…
— Oklaski i wieńce są rzeczą tak drobną, że… na najbliższym przedstawieniu Rossi może mieć ich raczej za wiele aniżeli za mało — rzekł Wokulski.
— Jest pan pewny? — spytała, wymownie patrząc mu w oczy.
— Ależ… gwarantuję, że tak będzie…
— Będę bardzo zadowolona, jeżeli spełni się pańskie proroctwo; może już wrócimy do tamtych państwa?…
— Ktokolwiek robi pani przyjemność, zasługuje na najwyższe uznanie…
— Za pozwoleniem! — przerwała mu śmiejąc się. — W tej chwili powiedział pan kompliment samemu sobie…
Zwrócili się od Pomarańczarni z powrotem.
— Wyobrażam sobie zdumienie Rossiego — mówiła dalej panna Izabela — jeżeli spotkają go owacje. On już zwątpił i — prawie żałuje, że przyjechał do Warszawy… Artyści, nie wyłączając największych, są to szczególni ludzie: bez sławy i hołdów nie mogą żyć, jak my bez pokarmu i powietrza. Praca, choćby najpłodniejsza, ale cicha, albo poświęcenie to nie dla nich. Oni koniecznie muszą wysuwać się na pierwszy plan, zwracać na siebie spojrzenia wszystkich, panować nad sercami tysięcy… Sam Rossi mówi, że wolałby o rok wcześniej umrzeć na scenie wobec pełnego i wzruszonego teatru aniżeli o rok później w nielicznym otoczeniu. Jakie to dziwne!…
— Ma rację, jeżeli pełny teatr jest dla niego najwyższym szczęściem.
— Pan sądzi, że są szczęścia, które warto opłacić krótszym życiem? — spytała panna Izabela.
— I nieszczęścia, których warto uniknąć w ten sposób — odpowiedział Wokulski.
Panna Izabela zamyśliła się i od tej pory szli oboje w milczeniu.
Tymczasem siedząc nad sadzawką i w dalszym ciągu karmiąc łabędzie hrabina rozmawiała z panem Tomaszem.
— Nie uważasz — mówiła — że ten Wokulski jest jakby zajęty Belą?…
— Nie sądzę.
— Nawet bardzo; dzisiejsi kupcy umieją robić śmiałe projekta.
— Od projektu do wykonania ogromnie daleko — odparł nieco zirytowany pan Tomasz. — Choćby jeddnakże nawet tak było, nic mnie to nie obchodzi. Nad myślami pana Wokulskiego nie panuję, a o Belcię jestem spokojny.
— Ja, w rezultacie, nie mam nic przeciw temu — dodała hrabina. — Cokolwiek nastąpi, oczywiście zgadzam się z wolą boską, jeżeli zyskują na tym ubodzy… Ciągle zyskują… Moja ochrona będzie niedługo pierwszą w mieście, i tylko dlatego, że ten pan ma słabość do Belci…
— Dajże spokój… Wracają!… — przerwał jej pan Tomasz.
Istotnie panna Izabela z Wokulskim ukazali się na końcu drogi.
Pan Tomasz przypatrzył im się z uwagą i dopiero teraz spostrzegł, że dwoje tych ludzi harmonizują ze sobą wzrostem i ruchami. On, o głowę wyższy i silnie zbudowany, stąpał jak ekswojskowy; ona, nieco drobniejsza, lecz kształtniejsza, posuwała się jakby płynąc. Nawet biały cylinder i jasny paltot Wokulskiego godził się z popielatym płaszczykiem panny Izabeli.
„Skąd mu ten biały cylinder?…” — pomyślał pan Tomasz z goryczą. Potem nasunęła mu się dziwna kombinacja: że Wokulski jest to parweniusz, który za prawo noszenia białego cylindra powinien by mu płacić przynajmniej pięćdziesiąt procent od wypożyczonego kapitału. — Aż sam wzruszył ramionami.
— Jak tam pięknie, ciociu, w tamtych alejach! — zawołała zbliżając się panna Izabela. — My z ciocią nigdy nie bywamy w tamtej stronie. Łazienki tylko wtedy są przyjemne, kiedy można chodzić po nich szybko i daleko.