— Około miliona franków.
— Milion! — powtórzył Geist chwytając się za głowę. — Za dwie godziny wrócę tu. Bodajbym stał ci się tak potrzebny, jak ty mnie jesteś…
— W takim razie może pozwolisz, profesorze, do mego numeru, na trzecie piętro. To lokal urzędowy…
— Wolę, wolę na trzecie piętro… Za dwie godziny będę — odparł Geist i szybko wybiegł z pokoju.
Po chwili ukazał się Jumart.
— Wynudził pana stary — rzekł do Wokulskiego — co?…
— Cóż to za człowiek? — spytał niedbale Wokulski.
Jumart wyciągnął naprzód dolną wargę.
— Wariat to on jest — odparł — ale jeszcze za moich studenckich czasów był wielkim chemikiem. No i porobił jakieś wynalazki, ma nawet podobno kilka dziwnych okazów, ale…
Stuknął się palcem w czoło.
— Dlaczego nazywacie go wariatem?
— Nie można inaczej nazywać człowieka — odpowiedział Jumart — który sądzi, że uda mu się zmniejszyć ciężar gatunkowy ciał czy tylko metalów, bo już nie pamiętam…
Wokulski pożegnał go i poszedł do swego numeru.
„Cóż to za dziwne miasto — myślał — gdzie znajdują się poszukiwacze skarbów, najemni obrońcy honoru, dystyngowane damy, które handlują tajemnicami, kelnerzy rozprawiający o chemii i chemicy, którzy chcą zmniejszyć ciężar gatunkowy ciał…”
Przed piątą w numerze zjawił się Geist; był jakiś rozdrażniony i zamknął za sobą drzwi na klucz.
— Panie *Siuzę* — rzekł — wiele mi na tym zależy, ażebyśmy się porozumieli… Powiedz mi, czy masz jakie obowiązki: żonę, dzieci?… — Chociaż — nie zdaje mi się…
— Nie mam nikogo.
— I majątek masz? Milion…
— Prawie.
— A powiedz mi — mówił Geist — dlaczego ty myślisz o samobójstwie?…
Wokulski wstrząsnął się.
— To było chwilowe — rzekł. — Doznałem zawrotu w balonie…
Geist kręcił głową.
— Majątek masz — mruczał — o sławę, przynajmniej dotychczas, nie dobijasz się… Tu musi być kobieta!… — zawołał.
— Może — odparł Wokulski, bardzo zmieszany.
— Jest kobieta! — rzekł Geist. — To źle. O niej nigdy nie można wiedzieć, co robi i dokąd zaprowadzi… W każdym razie słuchaj — dodał patrząc mu w oczy. — Gdyby ci kiedy jeszcze raz przyszła ochota próbować… Rozumiesz?… Nie zabijaj się, ale przyjdź do mnie…
— Może zaraz przyjdę… — rzekł Wokulski spuszczając oczy.
— Nie zaraz! — odparł żywo Geist. — Kobiety nigdy nie gubią ludzi od razu. Czy już skończyłeś z tamtą osobą rachunki?…
— Zdaje mi się…
— Aha! dopiero zdaje ci się. To źle. Na wszelki wypadek, zapamiętaj radę. W moim laboratorium bardzo łatwo można zginąć, i jeszcze jak!…
— Coś pan przyniósł, profesorze? — zapytał go Wokulski.
— Źle! źle!… — mruczał Geist. — Muszę szukać kupca na mój materiał wybuchowy. A myślałem, że połączymy się…
— Pierwej pokaż pan, coś przyniósł — przerwał Wokulski.
— Masz rację… — odparł Geist i wydobył z kieszeni średniej wielkości pudełko. — Zobacz — rzekł — za co to ludzi nazywają szaleńcami!…
Pudełko było z blachy, zamknięte w szczególny sposób; Geist po kolei dotykał sztyftów osadzonych w różnych punktach, od czasu do czasu rzucając na Wokulskiego spojrzenia gorączkowe i podejrzliwe. Raz nawet zawahał się i zrobił taki ruch, jakby chciał schować pudełko; ale opamiętał się, dotknął jeszcze paru sztyftów i — wieko odskoczyło.
W tej chwili opanował go nowy atak podejrzliwości. Starzec padł na kanapę, ukrył pudełko za siebie i trwożnie spoglądał to na pokój, to na Wokulskiego.
— Głupstwa robię!… — mruczał. — Co za nonsens narażać wszystko dla pierwszego lepszego z ulicy…
— Nie ufasz mi pan?… — spytał nie mniej wzruszony Wokulski.
— Nikomu nie ufam — mówił zgryźliwie starzec. — Bo jaką mi dać kto może rękojmię?… Przysięgę czy słowo honoru?… Za stary jestem, aby wierzyć w przysięgi… Tylko wspólny interes jako tako zabezpiecza od najpodlejszej zdrady, a i to nie zawsze…