— Przecież nie mówię nic złego… Mówię tylko, że mam szczęście do…
Stojący za nim Wokulski dotknął jego ramienia.
— Słówko, panie baronie — rzekł.
— Ach, to pan — odparł baron przypatrując mu się.
Odeszli na bok.
— Pan mnie potrącił, panie baronie…
— Bardzo przepraszam…
— To mi nie wystarcza…
— Czyżby pan chciał satysfakcji? — spytał baron.
— Właśnie.
— W takim razie służę — rzekł baron szukając biletu. — Ach, do licha! Nie wziąłem biletów… Może pan ma notatnik z ołówkiem, panie Wokulski?…
Wokulski podał mu bilet i notatnik, w którym baron zapisał adres i swoje nazwisko nie omieszkawszy zrobić przy nim zakrętu.
— Miło mi będzie — dodał kłaniając się Wokulskiemu — dokończyć rachunku za moją Sułtankę…
— Postaram się zadowolnić pana barona.
Rozstali się wymieniając najpiękniejsze ukłony.
— Rzeczywiście, awantura! — rzekł zmartwiony pan Łęcki, który widział wymianę grzeczności.
Zirytowana hrabina kazała jechać do domu nie czekając końca wyścigów. Wokulski ledwo miał czas dopaść powozu i pożegnać się z damami. Nim konie ruszyły, panna Izabela wychyliła się i podając Wokulskiemu końce palców szepnęła:
— Merci, monsieur…
Wokulski osłupiał z radości. Był jeszcze na jednym wyścigu nie widząc, co się koło niego dzieje, i korzystając z pauzy opuścił tor.
Prosto z wyścigów Wokulski pojechał do Szumana.
Doktór siedział przy otwartym oknie, w watowanym obdartym szlafroku, i robił korektę trzydziestostronicowej broszurki etnograficznej, do napisania której użył przeszło tysiąca obserwacji i czterech lat czasu. Była to rozprawa o kolorze i formie włosów ludności zamieszkującej Królestwo Polskie. Uczony doktór głośno twierdził, że praca ta rozejdzie się najwyżej w kilkunastu egzemplarzach, ale po cichu — kazał odbić ich cztery tysiące i był pewnym drugiej edycji. Pomimo drwin ze swej ulubionej specjalności i narzekań, iż nikogo nie interesuje, w głębi duszy Szuman wierzył, że w świecie ucywilizowanym nie ma człowieka, którego by w najwyższym stopniu nie interesowała kwestia koloru włosów i stosunki długości ich średnic. I w tej właśnie chwili zastanawiał się, czyby na czele rozprawy nie należało napisać aforyzmu: „Pokaż mi twoje włosy, a powiem ci, kim jesteś.”
Gdy Wokulski wszedł do jego pokoju i zmęczony upadł na kanapę, doktór zaczął:
— Co to za profany z tych korektorów… Mam tu paręset cyfr o trzech znakach dziesiętnych i wyobraź sobie, połowa jest błędna… Oni myślą, że jakaś tysiączna albo nawet setna część milimetra nic nie znaczy, a nie wiedzą, laiki, że tam właśnie mieści się cały sens. Niech mnie diabli porwą, jeżeli w Polsce byłoby możliwym nie tylko wynalezienie, ale nawet drukowanie tablic logarytmicznych. Dobry Polak poci się już przy drugiej cyfrze dziesiętnej, przy piątej dostaje gorączki, a przy siódmej zabija go apopleksja… Cóż u ciebie słychać?
— Mam pojedynek — odparł Wokulski.
Doktór zerwał się z fotelu i tak prędko przybiegł do kanapy, że rozrzucone poły szlafroka robiły go podobnym do nietoperza.
— Co?… pojedynek? — krzyknął z błyszczącymi oczyma. — I może myślisz, że pojadę z tobą w roli lekarza?… Będę patrzył, jak dwu dudków strzela sobie we łby, i może jeszcze będę musiał którego z nich opatrywać?… Ani myślę mieszać się do tych błazeństw!… — wrzeszczał chwytając się za głowę. — Zresztą nie jestem chirurgiem i od dawna pożegnałem się z medycyną…
— Toteż nie będziesz lekarzem, tylko sekundantem.
— A… to co innego — odparł doktór bez zająknienia. — Z kimże?…
— Z baronem Krzeszowskim.
— Dobrze strzela! — mruknął doktór wysuwając dolną wargę. — O cóż to?
— Potrącił mnie na wyścigach.
— Na wyści…?… A cóżeś ty robił na wyścigach?…
— Puszczałem konia i nawet wziąłem nagrodę.
Szuman uderzył się ręką w tył głowy i nagle rozsunąwszy Wokulskiemu jedną i drugą powiekę zaczął mu pilnie badać oczy.
— Myślisz, żem zwariował? — spytał go Wokulski.
— Jeszcze nie. Czy to — dodał po chwili — ma być żart, czy serio?
— Zupełnie serio. Nie chcę absolutnie żadnych układów i proszę o ostre warunki.
Doktór wrócił do swego biurka, usiadł, oparł brodę na ręku i rzekł po namyśle:
— Spódnica, co?… Nawet koguty biją się tylko…