— Więc nie było nikogo?… — odparłem. — A skądże, u licha, pchły, które mnie oblazły?
— Może z wilgoci. Czy ja wiem! — odpowiedział furman.
Przekonany w ten sposób, że na bryce nie było nikogo oprócz mnie, sam jeden, rozumie się, zapłaciłem za całą podróż, co tak rozczuliło furmana, że wypytawszy się, gdzie będę mieszkał, obiecał mi przywozić co dwa tygodnie tytuń przemycany.
— Nawet teraz — rzekł cicho — mam na furze centnar. Może przynieść wielmożnego pana z parę funty?…
— Żeby cię diabli wzięli! — mruknąłem chwytając mój tłomoczek. — Tego jeszcze brakowało, ażeby aresztowali mnie za defraudację.
Szybko biegnąc przez ulicę, przypatrywałem się miastu, które po Paryżu wydawało mi się brudne i ciasne, a ludzie posępni. Sklep J. Mincla na Krakowskim Przedmieściu łatwo znalazłem; ale na widok znanych miejsc i szyldów serce zaczęło mi się tak trząść, żem chwilę musiał odpocząć.
Spojrzałem na sklep — prawie taki jak na Podwalu; na drzwiach blaszany pałasz i bęben (może ten sam, który widziałem w dzieciństwie!) — w oknie talerze, koń i skaczący kozak… Ktoś uchylił drzwi i zobaczyłem w głębi zawieszone u sufitu: farby w pęcherzach, korki w siatce, nawet wypchanego krokodyla.
Za kontuarem, blisko okna, siedział na starym fotelu Jan Mincel i ciągnął za sznurek kozaka…
Wszedłem drżąc jak galareta i stanąłem naprzeciw Jasia. Zobaczywszy mnie (już zaczął tyć chłopak) ciężko uniósł się z fotelu i przymrużył oczy. Nagle krzyknął do jednego z chłopców sklepowych:
— Wicek!… gnaj do panny Małgorzaty i powiedz, że wesele zaraz po Wielkiejnocy…
Potem wyciągnął do mnie obie ręce ponad kontuarem i długo ściskaliśmy się milcząc.
— Aleś też walił Szwabów! Wiem, wiem — szepnął mi do ucha. — Siadaj — dodał wskazując krzesło. — Kaziek! rwij do Grossmutter… Pan Rzecki przyjechał!…
Siadłem i znowu nie mówiliśmy nic do siebie. On żałośnie trząsł głową, ja spuściłem oczy. Obaj myśleliśmy o biednym Katzu i o naszych zawiedzionych nadziejach. Wreszcie Mincel utarł nos z wielkim hałasem i odwróciwszy się do okna, mruknął:
— No, co tam…
Wrócił zadyszany Wicek. Uważałem, że surdut tego młodzieńca połyskuje od tłustych plam.
— Byłeś? — spytał go Mincel.
— Byłem. Panna Małgorzata powiedziała, że dobrze.
— Żenisz się? — rzekłem do Jasia.
— Phi!… cóż mam robić! — odparł.
— A Grossmutter jak się ma?
— Zawsze jednakowo. Choruje tylko wtedy, kiedy stłuką jej dzbanek do kawy.
— A Franc?
— Nie gadaj mi o tym łajdaku — wstrząsnął się Jan Mincel. — Wczoraj przysiągłem sobie, że noga moja u niego nie postanie…
— Cóż ci zrobił? — spytałem.
— To podłe Szwabisko ciągle drwi z Napoleona!… Mówi, że złamał przysięgę rzeczypospolitej, że jest kuglarzem, któremu oswojony orzeł napluł w kapelusz… Nie — mówił Jan Mincel — z tym człowiekiem żyć nie mogę…
Przez cały czas naszej rozmowy dwaj chłopcy i subiekt załatwiali interesantów, na których nawet nie zwracałem uwagi. Wtem skrzypnęły tylne drzwi sklepu i spoza szaf wysunęła się staruszka w żółtej sukni, z dzbanuszkiem w ręku.
— Gut Morgen, meine Kinder!… Der Kaffee ist schon…
Pobiegłem i ucałowałem jej suche rączyny nie mogąc słowa przemówić.
— Ignaz!… Herr Jesas… Ignaz! — zawołała ściskając mnie. — Wo bist du so lange gewesen, lieber Ignaz?…
— No, przecie Grossmutter wie, że był na wojnie. Co się tu pytać, gdzie był? — wtrącił Jan.
— Herr Jesas!… Aber du hast noch keinen Kaffee getrunken?…
— Naturalnie, że nie pił — odparł Jan w moim imieniu.
— Du lieber Gott! Es ist ja schon zehn Uhr…
Nalała mi kubek kawy, wręczyła trzy świeże bułki i znikła jak zwykle.
Teraz główne drzwi otworzyły się z łoskotem i wbiegł Franc Mincel, tłuściejszy i czerwieńszy od brata.
— Jak się masz, Ignacy!… — zawołał padając mi w objęcia.
— Nie całuj się z tym durniem, który jest zakałą rodu Minclów!… — rzekł do mnie Jan.
— Oj! oj! co mi to za ród!… — odparł ze śmiechem Franc. — Nasz ojciec przyjechał taczkami we dwa psy…
— Nie gadam z panem! — wrzasnął Jan.