Aż krew trysnęła… Wtem panna łapie go rękami za surdut i woła z wielkim płaczem:
— Czego mi ból robisz, człowieku!…
Wtedy dopiero kowal się zląkł… Zatrząsł się i ręce mu opadły. Strachom tego tylko było trzeba. Który miał największy pysk, skoczył na kowala i tak go kłapnął, że krew trysnęła przez okno i poplamiła kamienie, co państwo na własne oczy widzieli. Ale przy tym bestia wyłamał sobie ząb duży jak pięść, co go później mój dziaduś znalazł w potoku.
Od tej pory kamień zatkał okno do podziemiów, że go już nikt znaleźć nie może. Potok wysechł, a panna została w otchłani na pół rozbudzona. Płacze teraz już tak głośno, że ją czasem i pastuchy słyszą na łąkach, i będzie płakać wiek wieków.
Węgiełek skończył. Panna Izabela spuściła głowę i końcem parasolki rysowała jakieś znaki na gruzach. Wokulski nie śmiał spojrzeć na nią.
Po długim milczeniu odezwał się do Węgiełka:
— Ciekawa jest twoja historia… ale powiedz no mi: w jaki sposób zabierzesz się do wycięcia napisu?…
— Kiedy nie wiem, co mam wyciąć?
— Prawda.
Wokulski wydobył noteskę, ołówek i napisawszy podał chłopcu.
— Tylko cztery wiersze!… — rzekł Węgiełek. — Za trzy dni, panie, będzie gotowe… Na tym kamieniu można wyciąć bodaj calowe litery… Oj, zapomniałem sznurka, żeby wymierzyć. Zejdę, panie, do furmanów, to może oni mi dadzą… Zaraz wrócę.
Węgiełek zbiegł ze wzgórza. Panna Izabela spojrzała na Wokulskiego. Była blada i wzruszona.
— Co to za wiersze?… — spytała wyciągając rękę.
Wokulski podał jej kartkę; zaczęła czytać półgłosem:
— „Na każdym miejscu i o każdej dobie, gdziem z tobą płakał, gdziem z tobą się bawił, zawsze i wszędzie będę ja przy tobie, bom wszędzie cząstkę mej duszy zostawił…”
Dokończyła szeptem. Usta jej drżały, oczy zaszły łzami. Przez chwilę mięła kartkę w palcach, potem z wolna odwróciła głowę, i kartka upadła na ziemię…
Wokulski przykląkł, ażeby podnieść papier. Wtem dotknął sukni panny Izabeli i już nie wiedząc, co robi, schwycił ją za rękę.
— Obudzisz się, ty, moja królewno… — rzekł.
— Nie wiem… może… — odpowiedziała.
— Hop!… hop!… — zawołał z dołu Starski. — a chodźcie już, państwo, bo obiad wystygnie…
Panna Izabela obtarła oczy i prędko opuściła ruinę. Za nią wyszedł Wokulski.
— Cóżeście państwo tak długo robili? — pytał ze śmiechem Starski podając rękę pannie Izabeli, która przyjęła ją pośpiesznie.
— Słyszeliśmy nadzwyczajną historię!… — odpowiedziała panna Izabela. — Doprawdy, nigdy nie myślałam, że w tym kraju mogą istnieć podobne legendy i że mogą je w tak zajmujący sposób opowiadać ludzie prości… Cóż nam dasz na obiad, kuzynie? Ach, ten chłopak jest niezrównany!… Poproście go, ażeby ją wam powtórzył…
Wokulskiego nie raziło już to, że panna Izabela idzie ze Starskim pod rękę, że opiera się na nim, a nawet, że go kokietuje. Wzruszenie, którego był świadkiem, i jedno nic nie znaczące jej słówko rozproszyło wszystkie jego obawy. Ogarnęło go spokojne zamyślenie, w którym nie tylko Starski, ale całe towarzystwo zniknęło mu sprzed oczu.
Pamiętał, że wszedł na górę pod dęby, że coś jadł z wielkim apetytem, że był wesoły, rozmowny i nawet umizgał się do panny Felicji. Ale o czym mówili?… co on im sam odpowiadał, nie wiedział…
Zachodziło słońce, a na niebie pokazały się chmury, kiedy Starski kazał służbie sprzątnąć naczynia, kosze i dywan, a paniom zaproponował powrót.
Siedli do breku w tym samym porządku co pierwej. Otuliwszy Ewelinę szalami baron pochylił się do Wokulskiego i szepnął z uśmiechem:
— Jeżeli jeszcze jeden dzień będziesz pan w takim humorze jak dzisiaj, pozawracasz głowy wszystkim paniom.
— Ach, tak!… — odparł Wokulski wzruszając ramionami.
Usiadł na końcu breka, naprzeciw panny Felicji. Ochocki umieścił się przy furmanie i ruszyli.
Niebo chmurzyło się, ciemność zapadała coraz szybciej. Na breku pomimo to było bardzo wesoło, dzięki kłótni pani Wąsowskiej z Ochockim, który zapomniał o swych latawcach i przełożywszy nogi przez poręcz kozła, odwrócił się do towarzystwa. Nagle, chcąc zapalić papierosa, potarł zapałkę i oświetlił cały brek, najlepiej zaś Starskiego.
W tej chwili Wokulski gwałtownie cofnął się; coś mignęło mu przed oczyma.
„Głupstwo!… — pomyślał — piłem za wiele…”
Pani Wąsowska parsknęła króciutkim śmiechem, lecz wnet opanowała się i zaczęła mówić:
— Cóż to za oryginalny sposób siedzenia, panie Ochocki!… Fe, jutro musi pan klęczeć!… Ach, niegodziwiec, ależ on niedługo postawi komu nogi na kolanach… Odwróćże się pan natychmiast, bo każę furmanowi, ażeby pana zostawił na drodze…
Wokulskiemu zimny pot wystąpił na czoło; ale wzruszył ramionami i myślał: „Przywidzenia… przywidzenia!… Co za głupstwo…”
I nadludzkim wysiłkiem woli odegnał w końcu przywidzenia. Znowu odzyskał humor i bardzo wesoło począł rozmawiać z panią Wąsowską.
Gdy zaś wrócili do Zasławka późno w nocy, spał jak zabity i nawet śniło mu się coś zabawnego.
Nazajutrz, gdy przed śniadaniem wyszedł Wokulski na spacer, pierwszą osobą, którą spotkał na dziedzińcu, była pokojówka panny Izabeli; niosła kilka sukien, a za nią chłopak dźwigał kufer.