Szlangbaum uspokoił się.
— Proszę pana — odparł — zamiast dawać mi satysfakcję, niech pan posłucha, co powiem. Dlaczego mój ojciec kupił pański dom? o to na dziś mniejsza. Że zaś pana nie oszukał — dam stanowczy dowód. Ojciec natychmiast odstąpi panu ten dom za dziewięćdziesiąt tysięcy… Więcej powiem — wybuchnął — nabywca odda go panu za siedemdziesiąt…
— Henryku!… — wtrącił Wokulski.
— Już skończyłem. Żegnam pana — odpowiedział Szlangbaum i nisko ukłoniwszy się panu Tomaszowi wyszedł z pokoju.
— Co za przykra farsa! — odezwał się po chwili pan Tomasz. — Istotnie, wypowiedziałem w sklepie parę gorzkich wyrazów o starym Szlangbaumie, ale pod słowem, nie wiedziałem, że jego syn tu jest… Zwróci mi dom za siedemdziesiąt tysięcy, za który dał dziewięćdziesiąt… Paradny!… Cóż ty na to, panie Stanisławie?…
— Może dom naprawdę wart tylko dziewięćdziesiąt… — nieśmiało odpowiedział Wokulski.
Pan Tomasz zaczął zapinać na sobie odzież i krawat.
— Dziękuję ci, panie Stanisławie — mówił — i za pomoc, i za zajęcie się moimi interesami… Co za farsa z tym Szlangbaumem!… Ale… ale… Belcia prosi cię jutro na obiad… Pieniądze odbierz od adwokata naszego księcia, a co do procentu, który będziesz łaskaw…
— Wypłacę go natychmiast z góry za pół roku.
— Bardzo ci wdzięczny jestem — ciągnął pan Tomasz całując go w oba policzki. — No, do widzenia zatem, do jutra… A nie zapomnij o obiedzie…
Wokulski wyprowadził go przez podwórze do bramy, gdzie już czekał powóz.
— Straszny upał! — mówił pan Tomasz, z trudnością przy pomocy Wokulskiego siadając do powozu. — Cóż znowu za farsa z tymi Żydami?… Dał dziewięćdziesiąt tysięcy, a gotów odstąpić za siedemdziesiąt… Pocieszne… słowo honoru!…
Konie ruszyły w stronę Alei Ujazdowskiej.
W drodze do domu pan Tomasz był odurzony. Nie czuł upału, tylko ogólne osłabienie i szum w uszach. Chwilami zdawało mu się, że każdym okiem widzi inaczej albo że obydwoma widzi gorzej. Oparł się w rogu powozu chwiejąc się za każdym silniejszym ruchem jak pijany.
Myśli i uczucia plątały mu się w dziwny sposób. Czasem wyobrażał sobie, że jest otoczony siecią intryg, z której wydobyć go może tylko Wokulski. To znowu, że jest ciężko chory i że tylko Wokulski pielęgnować by go potrafił. To znowu, że umrze zostawiając zubożałą i od wszystkich opuszczoną córkę, którą zaopiekować by się mógł tylko Wokulski. A nareszcie pomyślał, że dobrze jest mieć własny powóz, tak lekko niosący jak ten, którym jedzie — i — że gdyby poprosił Wokulskiego, on zrobiłby mu z niego prezent.
„Straszny upał!” — mruknął pan Tomasz.
Konie stanęły przed domem, pan Tomasz wysiadł i nawet nie kiwnąwszy głową stangretowi poszedł na górę. Ledwie wlókł ociężałe nogi, a gdy znalazł się w swym gabinecie, padł na fotel w kapeluszu i tak siedział parę minut ku najwyższemu zdumieniu służącego, który uznał za stosowne poprosić panienkę.
— Musiał dobrze pójść interes — rzekł do panny Izabeli — bo jaśnie pan coś… jakby trochę tego…
Panna Izabela, która mimo pozornego chłodu z największą niecierpliwością oczekiwała na powrót ojca i rezultat licytacji domu, poszła do gabinetu o tyle szybko, o ile można to było pogodzić z zasadami przyzwoitości. Zawsze bowiem pamiętała, że pannie z jej nazwiskiem nie wolno zdradzać żywszych uczuć, nawet wobec bankructwa. Pomimo przecież jej panowania nad sobą Mikołaj poznał (z silnych wypieków na twarzy), że jest wzruszona, i jeszcze raz dodał półgłosem:
— O! dobrze musiał pójść interes, bo jaśnie pan… tego…
Panna Izabela zmarszczyła piękne czoło i zatrzasnęła za sobą drzwi gabinetu. Jej ojciec wciąż siedział w kapeluszu na głowie.
— Cóż, ojcze? — spytała z odcieniem niesmaku, patrząc w jego czerwone oczy.
— Nieszczęście… ruina!… — odparł pan Tomasz z trudnością zdejmując kapelusz. — Straciłem trzydzieści tysięcy rubli…
Panna Izabela pobladła i usiadła na skórzanym szezlongu.
— Podły Żyd, lichwiarz, odstraszył konkurentów, przekupił adwokata i…
— Więc już nic nie mamy?… — szepnęła.
— Jak to nic?… Mamy trzydzieści tysięcy rubli, a od nich dziesięć tysięcy rubli procentu… Zacny ten Wokulski!… Nie miałem pojęcia o podobnej szlachetności… A gdybyś wiedziała, jak on mnie dziś pielęgnował…
— Dlaczego pielęgnował?…
— Miałem mały atak z gorąca i irytacji…
— Jaki atak?…
— Krew uderzyła mi do głowy… ale to już przeszło… Podły Żyd… no, ale Wokulski — powiadam ci, że to coś nadludzkiego…
Zaczął płakać.
— Papo, co tobie?… Ja poszlę po doktora… — zawołała panna Izabela klękając przed fotelem.
— Nic, nic… uspokój się… Pomyślałem tylko, że gdybym umarł, Wokulski jest jedynym człowiekiem, któremu mogłabyś zaufać…
— Nie rozumiem…
— Chciałaś powiedzieć: nie poznajesz mnie, prawda?… Dziwi cię to, że twój los mógłbym powierzyć kupcowi?… Ale widzisz… kiedy w nieszczęściu jedni sprzysięgli się przeciw nam, inni opuścili nas, on pospieszył z pomocą, a może mi nawet życie uratował… My, apoplektycy, niekiedy bardzo blisko ocieramy się o śmierć… Więc gdy mnie cucił, pomyślałem, kto by się tobą uczciwie zaopiekował? Bo nie Joasia ani Hortensja, ani nikt… Tylko majętne sieroty znajdują opiekunów…
Panna Izabela spostrzegłszy, że ojciec stopniowo odzyskuje siły i władzę nad sobą, powstała z klęczek i usiadła na szezlongu.
— Zatem, ojcze, jakąż rolę przeznaczasz temu panu? — spytała chłodno.
— Rolę?… — powtórzył przypatrując się jej uważnie. — Rolę… doradcy… przyjaciela domu… opiekuna… Opiekuna tego mająteczku, jaki by ci pozostał…