— Gdzież oni?
— Są w salonie przyjęć, są w czytelni, są w sali jadalnej… Pan Jumart niecierpliwi się…
— Któż jest pan Jumart? — spytał Wokulski.
— Marszałek dworu pańskiego i pana *Siuzę*… Bardzo zdolny człowiek i duże mógłby panu oddać usługi, gdyby był pewny tak… z tysiąc franków gratyfikacji… — mówił wciąż figlarnie służący.
— Gdzież on jest?
— Na pierwszym piętrze, w pańskim salonie przyjęć. Pan Jumart jest bardzo zdolny człowiek, ale i ja może przydałbym się waszej ekscelencji, jakkolwiek nazywam się Miler. Naprawdę jednak jestem Alzatczyk i na honor, zamiast brać od pana, jeszcze płaciłbym dziesięć franków dziennie, byleśmy raz skończyli z Prusakami.
Wokulski wszedł do numeru.
— Nade wszystko niech panowie strzegą się tej baronowej… która już czeka w czytelni, a ma niby to przyjść dopiero o trzeciej… Przysięgnę, to Niemka… Jestem przecie Alzatczyk!…
Ostatnie zdania Miler wypowiedział zniżonym głosem i cofnął się na korytarz.
Wokulski otworzył bilet Suzina i czytał: „Sesja dopiero o ósmej — pisał Suzin — masz czasu dosyć, więc załatw się z tymi interesantami, a nade wszystko z babami. Ja już, dalibóg, za stary, żeby im wszystkim dogodzić.”
Wokulski zaczął przeglądać listy. Po większej części były to reklamy kupców, fryzjerów, dentystów, prośby o wsparcie, propozycje wyjawienia jakichś tajemnic, jedna odezwa od Armii Zbawienia.
Z całego mnóstwa tych korespondencyj uderzyła Wokulskiego następna: „Osoba młoda, elegancka i przystojna pragnie zwiedzać z panem Paryż na wspólny koszt. Odpowiedź złożyć u szwajcara hotelu.”
„Oryginalne miasto!” — mruknął Wokulski.
Drugi, jeszcze ciekawszy list pochodził od owej baronowej… która od trzeciej miała czekać na schadzkę w czytelni.
„To jeszcze pół godziny…”
Zadzwonił i kazał przynieść do numeru śniadanie. W kilka minut podano mu szynkę, jaja, befsztyk, jakąś nieznaną rybę, kilka butelek rozmaitych trunków i maszynkę kawy czarnej. Jadł z wilczym apetytem, pił nie gorzej, wreszcie kazał Milerowi zaprowadzić się do owej sali przyjęć.
Służący wyszedł z nim na korytarz, dotknął dzwonka, coś powiedział przez tubę i wprowadził Wokulskiego do windy. W minutę później Wokulski był na pierwszym piętrze, a gdy opuszczał windę, zastąpił mu drogę jakiś dystyngowany pan, z niedużymi wąsami, we fraku i białym krawacie.
— Jumart… — odezwał się ten pan z ukłonem.
Poszli kilkanaście kroków korytarzem i Jumart otworzył drzwi wspaniałego salonu. Wokulski o mało nie cofnął się, zobaczywszy złocone meble, olbrzymie lustra i ściany ozdobione płaskorzeźbami. Na środku stał duży stół pokryty kosztownym obrusem i przywalony stosem papierów.
— Mogę wprowadzić interesantów? — spytał Jumart. — Ci nie są, zdaje mi się, niebezpieczni. Tylko na baronowę… ośmielę się zwrócić uwagę… Czeka w czytelni.
Ukłonił się i wyszedł z powagą do innego salonu, który zdawał się być poczekalnią.
„Czy ja, do licha, nie wpadłem w jaką awanturę?” — pomyślał Wokulski.
Ledwie Wokulski usiadł na fotelu i zaczął przeglądać papiery, wszedł lokaj w błękitnym fraku ozdobionym złotymi haftami i podał mu bilet na tacy. Na bilecie był napis: „Pułkownik”, i jakieś nic nie mówiące nazwisko.
— Prosić.
Po chwili ukazał się mężczyzna pięknego wzrostu, z siwą hiszpanką, takimiż wąsami i czerwoną wstążeczką przy klapie surduta.
— Wiem, że mało ma pan czasu — odezwał się gość, lekko kłaniając się. — Mój interes jest krótki. Paryż, miasto wspaniałe pod każdym względem: czy chodzi o zabawę, czy o naukę; ale potrzebuje wytrawnego przewodnika. Ponieważ znam wszystkie muzea, galerie, teatry, kluby, monumenta, instytucje rządowe i prywatne, słowem wszystko… więc jeżeli pan życzy sobie…
— Niech pan raczy zostawić swój adres — odpowiedział Wokulski.
— Władam czterema językami, mam znajomości w świecie artystycznym, literackim, naukowym i przemysłowym…
— W tej chwili nie mogę panu dać odpowiedzi — przerwał Wokulski.
— Mam zgłosić się czy czekać na pańskie wezwanie? — spytał gość.
— Tak, odpowiem panu listownie.
— Polecam się pamięci — odparł gość. Wstał z krzesła i ukłoniwszy się wyszedł.
Lokaj przyniósł drugi bilet i niebawem ukazał się drugi gość. Był to człowiek pulchny i rumiany i wyglądał na właściciela sklepu bławatnego, kłaniał się na całej przestrzeni ode drzwi do stołu.
— Co pan każe? — spytał Wokulski.
— Jak to, nie odgadł pan przeczytawszy nazwisko Escabeau?… Hannibal Escabeau?… — zdziwił się przybyły. — Karabin Escabeau daje siedemnaście strzałów na minutę; ten zaś, który będę miał honor zaprezentować panu, wyrzuca trzydzieści kul…
Wokulski miał tak zdziwioną minę, że Hannibal Escabeau sam począł się dziwić.
— Sądzę, że nie omyliłem się? — spytał gość.
— Omylił się pan — odparł Wokulski. — Jestem kupcem galanteryjnym i karabiny nic mnie nie obchodzą.
— Mówiono mi jednak… poufnie… — rzekł z naciskiem Escabeau — że panowie…