— Co się nie godzi?…
— Nie godzi się… to jest nieuczciwie!… — powtarza wzburzony pan Łęcki.
— Co się nie godzi?… — odpowiada już nieco podrażniony adwokat. — Po spłaceniu hipotecznych długów zyskuje pan trzydzieści tysięcy rubli…
— Ale mnie ten dom kosztował sto tysięcy, a mógł był pójść, gdyby lepiej pilnowano… za sto dwadzieścia tysięcy…
— Tak — potwierdza zakrystian — dom wart ze sto dwadzieścia tysięcy…
— O!… słyszy pan, panie mecenasie?… — mówi pan Łęcki. — Gdyby się dopilnowano…
— Ależ, panie, proszę mi nie mówić impertynencyj!… Słucha pan rad pokątnych doradców, łotrów z Pawiaka…
— O, bardzo proszę… — odpowiada obrażony zakrystian. — Nie każdy jest łotrem, kto siedział na Pawiaku… A co do udzielania rad…
— Tak… dom był wart sto dwadzieścia tysięcy!… — odzywa się całkiem nieoczekiwanie sprzymierzeniec w osobie jegomościa z łajdacką miną.
Pan Łęcki patrzy na niego szklanymi oczyma, ale jeszcze nie może zorientować się w sytuacji. Nie żegna się z adwokatem, nakłada w sali kapelusz i wychodząc mruczy:
„Straciłem przez Żydów i adwokatów ze trzydzieści tysięcy rubli… Można było dostać sto dwadzieścia tysięcy…”
I stary Szlangbaum już wychodzi; wtem zastępuje mu drogę pan Cynader, ów piękny brunet, któremu równego nigdy nie widział pan Ignacy.
— Co to pan za interesa robi, panie Szlangbaum? — mówi piękny brunet. — Ten dom można było kupić za siedemdziesiąt jeden tysięcy. On dziś więcej niewart…
— Dla jednego niewart, dla drugiego wart; ja zawsze robię tylko dobre interesa — odpowiada zamyślony Szlangbaum.
Nareszcie i Rzecki opuszcza salę, w której odbywa się inna licytacja i gromadzi się nowa publiczność. Pan Ignacy z wolna schodzi ze schodów i myśli:
„A więc dom kupił Szlangbaum, i to za dziewięćdziesiąt tysięcy, jak przepowiedział Klejn. No, ależ Szlangbaum to przecie nie Wokulski… Stach nie zrobiłby takiego głupstwa… Nie!… I z tą panną Izabelą farsa, plotki…”
XIX. Pierwsze ostrzeżenie
Była pierwsza w południe, kiedy pan Ignacy zbliżał się do sklepu, zawstydzony i niespokojny. Jak można zmarnować tyle czasu… w porze największego ruchu interesantów?… A nuż w dodatku stało się jakie nieszczęście?… I co za satysfakcja włóczyć się po ulicach w upał, wśród kurzu i zapachu prażonych asfaltów!…
Istotnie, dzień był wyjątkowo gorący i jaskrawy: chodniki i kamienie ziały żarem, blaszanych szyldów ani latarniowych słupów nie można było dotknąć ręką, a z nadmiaru światła panu Ignacemu zachodziły łzami oczy i czarne płatki zasłaniały mu pole widzenia.
„Gdybym był Panem Bogiem — myślał — połowę lipcowych upałów zachowałbym na grudzień…”
Nagle spojrzał na wystawę sklepową (właśnie mijał okna) i osłupiał. Wystawa już drugi tydzień nie odnowiona!… Te same brązy, majoliki, wachlarze, te same neseserki, rękawiczki, parasole i zabawki!… Czy widział kto podobne zgorszenie?
„Ależ ja jestem podły człowiek! — mruknął do siebie. — Onegdaj spiłem się, dziś włóczę się… Diabli wezmą budę, jak amen w pacierzu…”
Ledwie wszedł do sklepu, niepewny, co mu więcej cięży: serce czy nogi? — gdy w tej chwili porwał go Mraczewski. Już był ostrzyżony na sposób warszawski, uczesany i uperfumowany jak dawniej i przez amatorstwo obsługiwał przychodzących gości, sam będąc gościem, jeszcze z tak dalekich okolic. Miejscowi panowie nie mogli wyjść z podziwu.
— A bój się pan Boga, panie Ignacy — zawołał — trzy godziny czekam na pana! Wyście tu wszyscy głowy potracili…
Wziął go pod ramię i nie zważając na paru obecnych gości, którzy ze zdumieniem patrzyli na nich, pędem zaciągnął Rzeckiego do gabinetu, gdzie stała kasa.
Tu osiwiałego w swoim zawodzie subiekta pchnął na twardy fotel i stanąwszy przed nim z załamanymi rękoma, jak zrozpaczony Germont przed Violettą, rzekł:
— Wiesz pan co… Wiedziałem, że po moim wyjeździe stąd interes się rozprzęgnie; alem nie przypuszczał, że tak prędko… No, bo że pan nie siedzisz w sklepie, mniejsza: dziury nie będzie. Ale jakie tam stary głupstwa wyrabia, to przecie skandal!…
Zdawało się, że panu Ignacemu brwi posuną się ze zdziwienia na wierzch czoła.
— Przepraszam!… — zawołał podnosząc się z fotelu.
Ale Mraczewski zmusił go do siedzenia.
— Przepra…
— Już tylko niech się pan nie odzywa! — przerwał mu pachnący młody człowiek. — Pan wie, co się dzieje?… Suzin dziś na noc jedzie do Berlina zobaczyć Bismarcka, a potem — do Paryża na wystawę. Koniecznie, słyszy pan?… koniecznie namawia Wokulskiego, ażeby z nim jechał. I ten dur…
— Panie Mraczewski!… Kto pana ośmielił…
— Ja już z natury jestem śmiały, a Wokulski wariat!… Dziś dopiero dowiedziałem się prawdy… Pan wie, ile stary mógłby zarobić na tym interesie w Paryżu z Suzinem?… Nie dziesięć, ale pięćdziesiąt tysięcy… rubli, panie Rzecki!… I ten osioł nie tylko że nie chce dziś jechać, ale jeszcze mówi, że — nie wie, kiedy pojedzie. On nie wie, a Suzin może czekać z tą sprawą najwyżej kilka dni.
— Cóż Suzin?… — cicho spytał naprawdę zmieszany pan Ignacy.
— Suzin?… Jest zły, a co gorsza — rozżalony. Mówi, że Stanisław Piotrowicz już nie ten, co był, że gardzi nim… słowem, awantura!… Pięćdziesiąt tysięcy rubli zysku i darmo podróż. No, niech pan sam powie, czy w tych warunkach nawet święty Stanisław Kostka nie pojechałby do Paryża?…
— Z pewnością! — mruknął pan Ignacy. — Gdzież Stach… to jest pan Wokulski? — dodał podnosząc się z fotelu.
— Jest w pańskim mieszkaniu i pisze tam rachunki dla Suzina. Zobaczysz pan, co stracicie przez ten figiel.
Drzwi gabinetu uchyliły się i stanął w nich Klejn z listem w ręku.