„Ja panią widziałem w roku zeszłym u Karmelitów przy grobach.”
„A ja pana najlepiej zapamiętałam, kiedy pan w lecie był w tej kamienicy, gdzie mieszkałyśmy. I nie wiem dlaczego, zdawało mi się…”
— A co to był za kłopot z tymi paszportami!… Bóg wie, kto brał, komu oddawał, czyje wpisywał nazwisko… — opowiadała pani Misiewiczowa.
„…Owszem, ile tylko razy pan zechce…” — mówiła rumieniąc się pani Stawska.
„…I nie będę natrętny?…”
— Piękna para! — rzekłem półgłosem do pani Misiewiczowej.
Spojrzała na nich i wzdychając odparła:
— Cóż z tego, choćby nieszczęśliwy Ludwik już nawet nie żył?
— Miejmy w Bogu ufność…
— Że żyje?… — spytała staruszka, wcale nie zdradzając zachwytu.
— Nie, nie o tym mówię… Ale…
— Mamo, ja już spać chcę — odezwała się Helunia.
Wokulski wstał z kanapki i pożegnaliśmy damy.
„Kto wie — pomyślałem — czy ten jesiotr nie połknął już haczyka?…”
Na dworze wciąż sypał śnieg; Stach odwiózł mnie do domu i nie wiem, z jakiej racji czekał w sankach, aż wejdę w bramę.
Wszedłem, ale zatrzymałem się w sieni. I dopiero, kiedy stróż zamknął bramę, usłyszałem na ulicy dzwonki odjeżdżających sanek.
„Takiś to ty? — pomyślałem. — Zobaczymy, dokąd teraz pójdziesz…”
Wstąpiłem do siebie, włożyłem mój stary płaszcz, cylinder i tak przebrany, w pół godziny wyszedłem na ulicę.
W mieszkaniu Stacha było ciemno, zatem nie siedzi w domu. Więc gdzież jest?…
Kiwnąłem na przejeżdżające sanki i w parę minut wysiadłem niedaleko domu, w którym mieszka książę.
Na ulicy stało kilka karet, inne jeszcze zajeżdżały; ale już pierwsze piętro było oświetlone, muzyka grała, a w oknach od czasu do czasu migały cienie tańczących.
„Tam jest panna Łęcka” — pomyślałem i czegoś serce mi się ścisnęło.
Rozejrzałem się po ulicy. Uf! jakie tumany śniegu… Ledwie można dojrzeć targane przez wiatr płomyki gazowe. Trzeba iść spać.
Chcąc złapać sanki przeszedłem na drugi chodnik i… prawie otarłem się o Wokulskiego… stał pod drzewem zasypany śniegiem, zapatrzony w okna.
„Więc to tak?… O, żebyś zdechł, mój kochanku, musisz ożenić się z panią Stawską.”
Wobec takiego niebezpieczeństwa postanowiłem działać energicznie. Więc zaraz na drugi dzień wybrałem się do Szumana i mówię:
— A wiesz, doktór, co się stało ze Stachem?
— Cóż, złamał nogę?
— Gorzej. Bo jakkolwiek, pomimo dwukrotnych zaproszeń, nie był na balu u księcia, lecz około północy wymknął się pod jego dom i stojąc na śnieżycy patrzył w okna. Rozumiesz pan?
— Rozumiem. Na to nie trzeba być psychiatrą.
— Zatem — mówię dalej — nieodwołalnie postanowiłem ożenić Stacha w tym jeszcze roku, nawet przed świętym Janem.
— Z panną Łęcką? — pochwycił doktór. — Radzę nie mieszać się do tego.
— Nie z panną Łęcką, ale z panią Stawską.
Szuman zaczął bić się po głowie.
— Szpital wariatów! — mruczał. — Nie brak ani jednego… Pan, oczywiście, masz wodę w głowie, panie Rzecki — dodał po chwili.
— Pan mnie obrażasz! — krzyknąłem zniecierpliwiony.
Stanął przede mną i schwyciwszy mnie za klapy surduta mówił zirytowanym głosem:
— Słuchaj pan… Użyję porównania, które powinieneś zrozumieć. Jeżeli masz pełną szufladę, na przykład, portmonetek, czy możesz w tę samą szufladę nakłaść, na przykład, krawatów?… Nie możesz. Więc jeżeli Wokulski ma pełne serce panny Łęckiej, czy możesz mu tam wpakować panią Stawską?…
Odczepiłem mu ręce od moich klap i odparłem: