— Cóż to, i ona już nie ma pieniędzy? — spytał Wokulski adwokata.
— Ma w banku dziewięćdziesiąt tysięcy rubli, ale na tym baron położył areszt. Piękną napisali intercyzę, co?… — zaśmiał się adwokat. — Mąż kładzie areszt na pieniądzach będących niewątpliwą własnością żony, z którą toczy proces o separację… Ja, co prawda, takich intercyz nie pisywałem, cha, cha!… — śmiał się adwokat ciągnąc dym z wielkiego bursztyna.
— Na cóż baronowa pożycza od pana te dziesięć tysięcy, panie Szlangbaum? — rzekł Wokulski.
— Pan nie wie? — odparł Żyd. — Domy idą w górę, i adwokat wytłomaczył pani baronowej, że kamienicy pana Łęckiego nie kupi taniej niż za siedemdziesiąt tysięcy rubli. Ona wolałaby kupić ją za dziesięć tysięcy, no, ale co zrobi?…
Mecenas usiadł przed biurkiem i zabrał głos.
— Zatem szanowny panie Wokulski, kamienicę państwa Łęckich (lekko schylił głowę) kupuje, w imieniu pańskim, nie ja, tylko obecny tu (ukłonił się) pan S. Szlangbaum…
— Mogę kupić, czemu nie — szepnął Żyd.
— Ale za dziewięćdziesiąt tysięcy rubli, nie taniej — wtrącił Wokulski — i przez li-cy-ta-cję… — dodał z naciskiem.
— Czemu nie? To nie moje pieniądze! Chce pan płacić, będzie pan miał konkurentów do licytacji… Żebym ja miał tyle tysięcy, ile tu, w Warszawie, można wynająć do każdy interes bardzo porządne osoby i katoliki, to ja bym był bogatszy od Rotszylda.
— Więc będą porządni konkurenci — powtórzył mecenas. — Doskonale. Teraz ja oddam panu Szlangbaumowi pieniądze…
— To niepotrzebne — wtrącił Żyd.
— A następnie spiszemy akcik, mocą którego pan S. Szlangbaum zaciąga od wielmożnego S. Wokulskiego dług w kwocie dziewięćdziesięciu tysięcy rubli i takowy zabezpiecza na nowo nabytej przez siebie kamienicy. Gdyby zaś pan S. Szlangbaum do dnia 1 stycznia 1879 roku powyższej sumy nie zwrócił…
— I nie zwrócę…
— W takim razie kupiona przez niego kamienica po jaśnie wielmożnych Łęckich przechodzi na własność wielmożnego S. Wokulskiego.
— W tej chwili może przejść… ja nawet do niej nie zajrzę — odparł Żyd machając ręką.
— Wybornie! — zawołał mecenas. — Na jutro będziemy mieli akcik, a za tydzień… dziesięć dni, kamienicę. Bodajbyś pan tylko nie stracił na niej z kilkunastu tysięcy rubli, szanowny panie Stanisławie.
— Tylko zyskam — odparł Wokulski i pożegnał mecenasa i Szlangbauma.
— Ale, ale… — pochwycił mecenas odprowadziwszy Wokulskiego do salonu. — Nasi hrabiowie tworzą spółkę, tylko nieco zmniejszają udziały i żądają bardzo szczegółowej kontroli interesu.
— Mają rację.
— Szczególniej ostrożnym okazuje się hrabia Liciński. Nie rozumiem, co się z nim stało…
— Daje pieniądze, więc jest ostrożny. Dopóki dawał tylko słowo, był śmielszy!…
— Nie, nie, nie!… — przerwał mu adwokat. — W tym coś jest i ja to wyśledzę… Ktoś nam buty uszył…
— Nie wam, ale mnie — uśmiechnął się Wokulski. — W rezultacie, wszystko mi jedno i nawet wcale bym się nie gniewał, gdyby panowie ci nie przystępowali do spółki…
Jeszcze raz pożegnał adwokata i pobiegł do sklepu. Tam znalazło się kilka ważnych interesów, które zatrzymały go nadspodziewanie długo. Dopiero o pół do drugiej był w Łazienkach.
Surowy chłód parku, zamiast uspokoić, podniecał go. Biegł tak szybko, że chwilami przychodziło mu na myśl: czy nie zwraca uwagi przechodniów? Wtedy zwalniał kroku i czuł, że niecierpliwość piersi mu rozsadza.
„Już ich pewno nie spotkam!” — powtarzał z rozpaczą.
Tuż nad sadzawką, na tle zielonych klombów, spostrzegł popielaty płaszczyk panny Izabeli. Stała nad brzegiem w towarzystwie hrabiny i ojca i rzucała pierniki łabędziom, z których jeden nawet wyszedł z wody na swoich brzydkich łapach i umieścił się u stóp panny Izabeli.
Pierwszy zobaczył go pan Tomasz.
— Cóż za wypadek! — zawołał do Wokulskiego — Pan o tej porze w Łazienkach?…
Wokulski ukłonił się paniom zauważywszy z rozkosznym zdziwieniem rumieniec na twarzy panny Izabeli.
— Bywam tu, ile razy przepracuję się… To jest dosyć często…
— Szanuj siły, panie Wokulski!… — ostrzegł go pan Tomasz, uroczyście grożąc palcem… — A propos — dodał półgłosem — wyobraź pan sobie, że za moją kamienicę już baronowa Krzeszowska chce dać siedemdziesiąt tysięcy rubli… Z pewnością wezmę sto tysięcy, a może i sto dziesięć… Błogosławione są te licytacje!…
— Tak rzadko widuję pana, panie Wokulski — wtrąciła hrabina — że muszę zaraz załatwić interes…
— Do usług pani…
— Panie! — zawołała z komiczną pokorą składając ręce — proszę o sztukę perkalu dla moich sierot… Widzi pan, jak nauczyłam się przymawiać o jałmużnę?
— Pani hrabina raczy przyjąć dwie sztuki?…
— Tylko w takim razie, jeżeli druga będzie sztuką grubego płótna…
— O ciociu, tego już za wiele!… — przerwała jej panna Izabela ze śmiechem. — Jeżeli pan nie chce stracić majątku — zwróciła się do Wokulskiego — niech pan stąd ucieka. Zabieram pana w stronę Pomarańczarni, a ci państwo niech tu odpoczywają…
— Belu, nie boisz się?… — odezwała się ciotka.