Brek chwiał się w obie strony.
— Pyszny widok! — zawołała pani Wąsowska.
— Jak z balonu, którym kieruje pan Ochocki — dodał Starski trzymając się poręczy.
— Pan jeździł balonem? — zapytała panna Felicja.
— Balonem pana Ochockiego?…
— Nie, prawdziwym…
— Niestety! nie jeździłem żadnym — westchnął Starski — ale w tej chwili wyobrażam sobie, że jadę bardzo lichym.
— Pan Wokulski pewnie jeździł — rzekła tonem głębokiego przekonania panna Felicja.
— Ależ, Felu, o co ty niedługo zaczniesz posądzać pana Wokulskiego! — zgromiła ją pani Wąsowska.
— Istotnie jeździłem… — odparł zdziwiony Wokulski.
— Jeździł pan?… ach, jak to dobrze! — zawołała panna Felicja. — Niech nam pan opowie…
— Jeździł pan?… — odezwał się z kozła Ochocki. — Hola!… Niech pan zaczeka z opowiadaniem, zaraz tam przyjdę.
Rzucił lejce furmanowi, choć zjeżdżali z góry, zeskoczył z kozła i po chwili siadł w breku naprzeciw Wokulskiego.
— Jeździł pan?… — powtórzył. — Gdzie?… Kiedy?…
— W Paryżu, ale tym uwięzionym balonem. Pół wiorsty w górę, prawie żadna podróż — odparł nieco zmieszany Wokulski.
— Niech pan mówi… To musi być olbrzymi widok?… Jakich uczuć doznawał pan?… — mówił Ochocki. Był dziwnie zmieniony: oczy rozszerzyły mu się, na twarz wystąpił rumieniec. Patrząc na niego trudno było wątpić, że w tej chwili zapomniał o pannie Izabeli.
— To musi być szalona przyjemność… Mów pan… — pytał natarczywie, schwyciwszy Wokulskiego za kolano.
— Widok jest istotnie wspaniały — odpowiedział Wokulski — ponieważ horyzont ma kilkadziesiąt wiorst w promieniu, a cały Paryż i jego okolice wyglądają jak na wypukłej mapie. Ale podróż nie jest miła; może tylko pierwszy raz…
— Jakież wrażenie…
— Dziwaczne. Człowiek myśli, że sam pojedzie w górę; nagle widzi, że nie on jedzie, ale ziemia szybko zapada mu się pod nogami. Jest to zawód tak niespodziany i przykry, że… chciałoby się wyskoczyć…
— Cóż więcej?… — nalegał Ochocki.
— Drugim dziwowiskiem jest horyzont, który ciągle widać na wysokości wzroku. Skutkiem tego ziemia wydaje się wklęsłą jak ogromny, głęboki talerz.
— A ludzie?… domy?…
— Domy wyglądają jak pudełka, tramwaje jak duże muchy, a ludzie jak czarne krople, które szybko biegną w różnych kierunkach, ciągnąc za sobą długie cienie. W ogóle jest to podróż przeładowana niespodziankami.
Ochocki zamyślił się i patrzył przed siebie nie wiadomo na co… Parę razy zdawało się, że chce wyskoczyć z breka i że go drażni towarzystwo, w którym też zapanowała cisza.
Dojechali do lasu, za nimi dwie służące w bryczce. Panie wzięły do rąk koszyki.
— A teraz każda dama ze swoim kawalerem w inną stronę! — zakomenderowała pani Wąsowska. — Panie Starski, ostrzegam, że jestem dziś w wyjątkowym humorze, a co znaczy u mnie wyjątkowy humor, wie o tym pan Wokulski — dodała śmiejąc się nerwowo. — Panie Ochocki, Belu, proszę do lasu, i nie pokazujcie się, dopóki… nie zbierzecie całego kosza rydzów… Felu!…
— Ja pójdę z Michalinką i z Joasią! — szybko odpowiedziała panna Felicja patrząc na Wokulskiego w taki sposób, jakby to on był owym wrogiem, przeciw któremu należało uzbroić się we dwie służące.
— No, idźmyż, kuzynie — rzekła do Ochockiego panna Izabela widząc, że towarzystwo weszło już w las. — Ale weź mój koszyk i sam zbieraj rydze, bo mnie to, przyznam się, nie bawi.
Ochocki wziął koszyk i rzucił go na bryczkę.
— Co mi tam wasze rydze! — odparł zachmurzony. — Straciłem dwa miesiące na rybach, grzybach, bawieniu dam i tym podobnych głupstwach… Inni przez ten czas jeździli balonem… Wybierałem się do Paryża, ale prezesowa tak nalegała, żebym u niej wypoczął… I pięknie wypocząłem… Zgłupiałem do reszty… Już nawet nie umiem myśleć porządnie… straciłem zdolności… Eh! dajcie mi święty spokój z rydzami… Jestem taki zły!…
Machnął ręką, potem obie włożył do kieszeni i poszedł w las ze spuszczoną głową mrucząc po drodze.
— Miły towarzysz! — odezwała się z uśmiechem panna Izabela do Wokulskiego. — Już będzie z nim tak do końca wakacyj… Byłam pewna, że zepsuje mu się humor, jak tylko Starski wspomniał o balonach…
„Błogosławione te balony! — pomyślał Wokulski. — Taki współzawodnik przy pannie Izabeli nie jest niebezpieczny…”
I w tej chwili uczuł, że kocha Ochockiego.
— Jestem pewny — rzekł do panny Izabeli — że kuzyn pani zrobi wielki wynalazek. Kto wie, czy nie stanie się on epoką w dziejach ludzkości… — dodał myśląc o projektach Geista.
— Tak pan sądzi? — odpowiedziała dosyć obojętnie panna Izabela. — Może być… Tymczasem kuzynek jest chwilami impertynent, z czym mu niekiedy bywa do twarzy, ale chwilami jest nudny, co nie przystoi nawet wynalazcom. Kiedy na niego patrzę, przychodzi mi na myśl historyjka o Newtonie. Był to podobno bardzo wielki człowiek, czy tak, panie?… Ale i cóż, kiedy jednego dnia siedząc przy jakiejś panience wziął ją za rękę i… czy pan uwierzy?… zaczął czyścić swoją fajkę jej małym palcem!… No, jeżeli do tego prowadzi geniusz, dziękuję za genialnego męża!… Przejdźmy się trochę po lesie, dobrze, panie?
Każdy wyraz panny Izabeli padał Wokulskiemu na serce jak kropla słodyczy.
„Więc ona lubi Ochockiego (bo któż by go nie lubił?), ale za niego nie wyjdzie!…”