I zaraz wyszedłem, bo już mnie jego arogancja rozdrażniła. Myśli, że wszystkie rozumy pozjadał.
Od doktora pojechałem do pani Misiewiczowej. Stawska była w swoim sklepie, Helunię wyprawiłem do drugiego pokoju, do zabawek, a sam przysiadłem się do staruszki i bez żadnych wstępów zaczynam:
— Pani dobrodziejko!… Czy sądzi pani, że Wokulski jest godnym człowiekiem?…
— Ach, dobry panie Rzecki, jak możesz o to pytać?… W swoim domu zniżył nam komorne, wydobył Helenkę z takiej hańby, dał jej posadę na siedemdziesiąt pięć rubli, Heluni przysłał tyle zabawek…
— Za pozwoleniem — przerywam. — Jeżeli więc zgadza się pani, że to człowiek zacny, to muszę pani dodać, pod największym sekretem, że jest bardzo nieszczęśliwy…
— W imię Ojca i Syna!… — przeżegnała się staruszka. — On nieszczęśliwy, on, który ma taki sklep, spółkę, taki straszny majątek?… On, który niedawno sprzedał kamienicę?… Chyba że ma długi, o których ja nic nie wiem.
— Długów ani grosza — mówię — a po zlikwidowaniu interesu ma ze sześćset tysięcy rubli, choć dwa lata temu miał ze trzydzieści tysięcy rubli, rozumie się, oprócz sklepu… Ale, pani dobrodziejko!… pieniądze nie stanowią wszystkiego, bo człowiek oprócz kieszeni ma jeszcze i serce…
— Przecież słyszałam, że się żeni, nawet z piękną osobą, z panną Łęcką?
— Tu jest nieszczęście; Wokulski nie może, nie powinien żenić się…
— Czyżby miał defekt?… Taki zdrowy mężczyzna…
— Nie powinien żenić się z panną Łęcką, to nie dla niego partia. Dla niego trzeba by żony takiej…
— Takiej jak moja Helenka… — wtrąciła spiesznie pani Misiewiczowa.
— Otóż to!… — zawołałem. — Nie tylko takiej, ale wprost tej samej… Jej samej, pani Heleny Stawskiej, trzeba nam za żonę.
Staruszka rozpłakała się.
— Czy wiesz, kochany panie Rzecki — mówiła szlochając — że to jest moje najmilsze marzenie… Bo, że poczciwy Ludwiczek już umarł, za to głowę sobie dam uciąć… Tyle razy mi się śnił, a zawsze albo nagi, albo jakiś inny, nie ten…
— Zresztą — mówię — choćby nie umarł, dostaniemy rozwód.
— Naturalnie. Za pieniądze wszystkiego można dostać.
— Otóż to!… Cała rzecz w tym, ażeby pani Stawska nie opierała się.
— Zacny panie Rzecki! — zawołała starowina. — Ależ ona, przysięgnę, już dziś kocha się, biedactwo, w Wokulskim… Humor jej się zepsuł, po nocach nie sypia, tylko wzdycha, mizernieje kobiecisko, a kiedyście tu byli wczoraj, cóż się z nią działo… Ja, matka, poznać jej nie mogłam…
— Więc — basta!… — przerwałem. — Moja głowa w tym, ażeby Wokulski bywał tu jak najczęściej, a pani… niech dobrze usposabia panią Helenę. Wyrwiemy Stacha z rąk tej panny Łęckiej i… bodaj przed świętym Janem wesele…
— Bój się Boga, ależ Ludwiczek?…
— Umarł, umarł… — mówię. — Głowę sobie dam uciąć, że już nie żyje…
— Ha, w takim razie wola boska…
— Tylko… proszę panią o sekret. To gruba gra.
— Za kogóż to mnie masz, panie Rzecki? — obraziła się staruszka. — Tu… tu… — dodała stukając się w piersi — tu każda tajemnica leży jak w grobie. A tym więcej tajemnica mego dziecka i tego szlachetnego człowieka.
Oboje byliśmy głęboko wzruszeni.
— Cóż — rzekłem po chwili, zabierając się do wyjścia — cóż, czy przypuściłby kto, że taka drobna rzecz jak lalka może przyczynić się do uszczęśliwienia dwojga ludzi?
— Jak to lalka?
— No, jakże?… Gdyby pani Stawska nie kupiła u nas lalki, nie byłoby procesu, Stach nie wzruszyłby się losem pani Heleny, pani Helena nie pokochałaby go, a więc i nie pobraliby się… Bo, ściśle rzeczy biorąc, jeżeli w Stachu zbudziło się jakieś gorętsze uczucie dla pani Stawskiej, to dopiero od owego procesu.
— Zbudziło się, powiadasz pan?…
— Bah! Czy to pani nie widziała, jak wczoraj szeptali na tej kanapie?… Wokulski dawno już nie był tak ożywiony, a nawet wzruszony jak wczoraj…
— Bóg cię zesłał, kochany panie Rzecki! — zawołała staruszka i na pożegnanie pocałowała mnie w głowę.
Dziś kontent jestem z siebie i choćbym nie chciał, muszę przyznać, że mam metternichowską głowę. Jak to ja wpadłem na myśl zakochania Stacha w pani Helenie, jak ja to wszystko ułożyłem, ażeby im nie przeszkadzano!…
Bo dziś nie mam już najmniejszej wątpliwości, że i pani Stawska, i Wokulski wpadli w zastawioną na nich pułapkę. Ona w ciągu paru tygodni zmizerniała (ale jeszcze lepiej wyładniała, bestyjka!), a on formalnie traci głowę. Jeżeli tylko nie jest wieczorem u Łęckich, co zresztą trafia się nieczęsto, bo panna wciąż baluje, to zaraz chłopak sprowadza się do pani Stawskiej i siedzi tam choćby do północy. A jak się wtedy ożywia, jak jej opowiada historie o Syberii, o Moskwie, o Paryżu!… Wiem, bo choć nie bywam wieczorami, ażeby im nie przeszkadzać, to zaraz na drugi dzień wszystko opowiada mi pani Misiewiczowa, rozumie się pod największym sekretem.
Jedno mi się tylko nie podobało.
Dowiedziawszy się, że Wirski załazi czasem do naszych pań i, naturalnie, płoszy gruchającą parę, wybrałem się, ażeby go ostrzec.
Właśnie już ubrany wychodzę z domu, gdy wtem spotykam w sieni Wirskiego. Naturalnie, zawracam się, zapalam światło, pogadaliśmy trochę o polityce… Następnie zmieniam przedmiot rozmowy i zaczynam obcesowo:
— Chciałem też panu poufnie zakomunikować…
— Wiem już, wiem!… — on mówi śmiejąc się.