Wokulski spojrzał jej w oczy i dostrzegł takie przerażenie, taki smutek, że go znowu opanowała desperacja.
„Po com ja tu wchodził?…” — pomyślał.
Spojrzał na framugę okna i znowu zobaczył młodego człowieka, który ciągle siedział sam nad nietkniętym talerzem zasłaniając oczy ręką.
„Ach, po com ja tu przyszedł, nieszczęśliwy…” — myślał Wokulski czując taki ból, jakby mu serce wyrywano kleszczami.
— Może pan choć wina pozwoli? — pytała panna Izabela przypatrując mu się ze zdziwieniem.
— Co pani każe — odparł machinalnie.
— Musimy się lepiej poznać, panie Wokulski — mówił książę. — Musisz pan zbliżyć się do naszej sfery, w której, wierz mi, są rozumy i szlachetne serca, ale — brak inicjatywy…
— Jestem dorobkiewiczem, nie mam tytułu… — odparł Wokulski chcąc cośkolwiek odpowiedzieć.
— Przeciwnie, masz pan… jeden tytuł: pracę, drugi: uczciwość, trzeci: zdolności, czwarty: energię… Tych tytułów nam potrzeba do odrodzenia kraju, to nam daj, a przyjmiemy cię jak… brata…
Zbliżyła się hrabina.
— Pozwoli książę?… — rzekła. — Panie Wokulski…
Podała mu rękę i poszli oboje do fotelu prezesowej.
— Oto jest, prezesowo, pan Stanisław Wokulski — odezwała się hrabina do staruszki ubranej w ciemną suknię i kosztowne koronki.
— Siądź, proszę cię — rzekła prezesowa wskazując mu krzesło obok. — Stanisław ci na imię, tak?… A, z którychże to Wokulskich?…
— Z tych… nie znanych nikomu — odparł — a najmniej chyba pani.
— A nie służyłże twój ojciec w wojsku?
— Ojciec nie, tylko stryj.
— I gdzież to on służył, nie pamiętasz?… Czy nie było mu na imię także Stanisław?
— Tak, Stanisław. Był porucznikiem, a później kapitanem w siódmym pułku liniowym…
— W pierwszej brygadzie, drugiej dywizji — przerwała prezesowa. — Widzisz, moje dziecko, że nie jesteś mi tak nie znany… Żyjeż on jeszcze?…
— Umarł przed pięcioma laty.
Prezesowej zaczęły drżeć ręce. Otworzyła mały flakonik i powąchała go.
— Umarł, powiadasz?… Wieczny mu odpoczynek!… Umarł… A nie zostałaż ci jaka po nim pamiątka?
— Złoty krzyż…
— Tak, złoty krzyż… I nicże więcej?
— Miniatura stryja z roku 1828, malowana na kości słoniowej.
Prezesowa coraz częściej podnosiła flakonik; ręce drżały jej coraz silniej.
— Miniatura… — powtórzyła. — A wieszże, kto ją malował?… I nicże więcej nie zostało?
— Była jeszcze paczka papierów i jakaś druga miniatura…
— Coże się z nimi dzieje?… — nalegała coraz niespokojniej prezesowa.
— Te przedmioty stryj sam opieczętował na kilka dni przed śmiercią i kazał włożyć je do swojej trumny.
— A… a!… — szepnęła staruszka i rzewnie się rozpłakała.
W sali zrobił się ruch. Przybiegła zatrwożona panna Izabela, potem hrabina, wzięły prezesową pod ręce i z wolna wyprowadziły do dalszych pokojów. W jednej chwili na Wokulskiego zwróciły się wszystkie oczy. Zaczęto z cicha szeptać.
Widząc, że wszyscy na niego patrzą i o nim mówią, Wokulski zmieszał się. Ażeby jednak pokazać obecnym, że ta osobliwa popularność nic go nie obchodzi, wypił jeden po drugim dwa kieliszki wina stojące na stoliku i wtedy spostrzegł, że jeden kieliszek, z winem węgierskim, należał do jenerała, a drugi, z czerwonym, do biskupa.
„Ładnie się urządzam — rzekł do siebie. — Gotowi jeszcze powiedzieć, że zrobiłem afront staruszce, ażeby wypić wino jej sąsiadom…”
Wstał z zamiarem wyjścia i zrobiło mu się gorąco na myśl o defiladzie przez dwa salony, w których czekają go rózgi spojrzeń i szeptów. Ale zabiegł mu drogę książę mówiąc:
— Pewnie rozmawialiście państwo z prezesową o bardzo dawnych czasach, kiedy aż do łez doszło. Prawda, że zgadłem?… Wracając do tematu, który nam przerwano, czy nie sądzisz pan, że dobrze byłoby założyć w kraju polską fabrykę tanich tkanin?…
Wokulski potrząsnął głową.
— Wątpię, ażeby się to udało — odparł. — Trudno myśleć o wielkich fabrykach tym, którzy nie mogą zdobyć się na małe ulepszenia w już istniejących…