„Czyżby o mnie?… — pomyślał. — Nie trzeba się zbytecznie angażować…”
— A, i kuzynek jest tutaj! — rzekła panna Izabela podając mu rękę — czegóż taki smutny?
— Powinien być wesoły — wtrąciła pani Wąsowska — gdyż przez całą drogę, od banku do was, umizgał się do mnie, i to z dobrym skutkiem. Na rogu Alei pozwoliłam mu odpiąć dwa guziki u rękawiczki i pocałować się w rękę. Gdybyś wiedziała, Belu, jak on nie umie całować…
— Tak?… — zawołał Ochocki rumieniąc się powyżej czoła. — Dobrze! Od tej pory nigdy nie pocałuję pani w rękę… Przysięgam…
— Jeszcze dziś przed wieczorem pocałujesz mnie pan w obie — odparła pani Wąsowska.
— Czy mogę złożyć uszanowanie panu Łęckiemu? — spytał uroczyście Ochocki i nie czekając na odpowiedź panny Izabeli wyszedł z salonu.
— Zawstydziłaś go — rzekła panna Izabela.
— To niech się nie umizga, kiedy nie umie. W podobnych wypadkach niezręczność jest śmiertelnym grzechem. Czy nieprawda?
— Kiedyżeś przyjechała?
— Wczoraj rano — odpowiedziała pani Wąsowska. — Ale dwa razy musiałam być w banku, w magazynie, zrobić porządki u siebie. Tymczasem asystuje mi Ochocki, dopóki nie znajdę kogoś zabawniejszego. Jeżeli mi kogo odstąpisz… — dodała z akcentem.
— Cóż znowu za pogłoski! — rzekła rumieniąc się panna Izabela.
— Które doszły aż do mnie na wieś. Starski opowiadał mi, nie bez zazdrości, że w tym roku, jak zawsze zresztą, byłaś królową. Podobno Szastalski zupełnie głowę stracił.
— I obaj jego równie nudni przyjaciele — wtrąciła panna Izabela z uśmiechem. — Wszyscy trzej kochali się we mnie co wieczór, każdy oświadczał mi się w takich godzinach, ażeby nie przeszkadzać innym, a później wszyscy trzej zwierzali się przed sobą ze swoich cierpień. Ci panowie wszystko robią na spółkę.
— A ty co na to?
Panna Izabela wzruszyła ramionami.
— Ty mnie pytasz? — rzekła.
— Słyszałam również — mówiła pani Wąsowska — że Wokulski oświadczył się…
Panna Izabela zaczęła bawić się kokardą swej sukni.
— No, zaraz: oświadczył się!… Oświadcza mi się, ile razy mnie widzi: patrząc na mnie, nie patrząc, mówiąc, nie mówiąc… jak zwykle oni…
— A ty?
— Tymczasem przeprowadzam mój program.
— Wolno wiedzieć jaki?
— Owszem, nawet zależy mi, ażeby nie był tajemnicą. Naprzód jeszcze u prezesowej… Jakże ona się ma?
— Bardzo źle — odparła pani Wąsowska. — Starski już prawie nie opuszcza jej pokoju, a rejent przyjeżdża co dzień, ale zdaje się na próżno… Więc co do programu?…
— Jeszcze w Zasławku — ciągnęła panna Izabela — wspomniałam o pozbyciu się tego sklepu (tu oblał ją rumieniec), który też ma być sprzedany najpóźniej w czerwcu.
— Pysznie. Cóż dalej?
— Następnie mam kłopot z tą spółką handlową. On, rozumie się, rzuciłby ją natychmiast, ale ja się zastanawiam. Przy spółce dochody wynoszą około dziewięćdziesięciu tysięcy rubli, bez niej tylko trzydzieści tysięcy, więc pojmujesz, że można wahać się.
— Widzę, że zaczynasz znać się na cyfrach.
Panna Izabela pogardliwie rzuciła ręką.
— Ach, już chyba nigdy nie poznam się z nimi. Ale on mi to wszystko tłomaczy, trochę ojciec… i trochę ciotka.
— I mówisz z nim tak wprost?…
— No, nie… Ale ponieważ nam nie wolno pytać się o wiele rzeczy, więc musimy tak prowadzić rozmowę, ażeby nam wszystko powiedziano. Czyżbyś tego nie rozumiała?
— Owszem. I cóż dalej? — badała pani Wąsowską nie bez cienia niecierpliwości.
— Ostatni warunek dotyczył strony czysto moralnej. Dowiedziałam się, że nie ma żadnej rodziny, co jest jego największą zaletą, i zastrzegłam sobie, że utrzymam wszystkie moje dotychczasowe stosunki…
— A on zgodził się bez szemrania?
Panna Izabela trochę z góry spojrzała na przyjaciółkę.
— Wątpiłaś? — rzekła.
— Ani przez chwilę. Więc Starski, Szastalski…
— Ależ Starski, Szastalski, książę, Malborg… no wszyscy, wszyscy, których podoba mi się wybrać dziś i na przyszłość, wszyscy muszą bywać w moim domu. Czy może być inaczej?…