— I dlatego niebezpieczny — odparł doktór. — Trudno zatrzeć, co się raz w takim zapisze, i trudno skleić, co pęknie.
— Pani Stawska zrobi to.
— Bodajby.
— I Stach będzie szczęśliwy.
— Oho!…
Pożegnałem doktora pełen otuchy. Kocham, bo kocham panią Helenę, ale dla niego… wyrzeknę się jej.
Byle nie było za późno!
Ale nie…
Nazajutrz w południe wpadł do sklepu Szuman; z jego uśmieszków i ze sposobu przygryzania warg poznałem, że mu coś dolega i nastraja go na ton ironiczny.
— Byłeś doktór u Stacha? — spytałem. — Jakże dziś…
Pociągnął mnie za szafy i począł mówić zirytowanym głosem:
— Oto patrz pan, do czego doprowadzają baby nawet takich ludzi jak Wokulski! Wiesz pan, dlaczego on rozdrażniony?…
— Przekonał się, że panna Łęcka ma kochanka…
— Gdybyż się przekonał?… to może by go radykalnie uleczyło. Ale ona za sprytna, ażeby taki naiwny wielbiciel spostrzegł, co się dzieje za kulisami. Zresztą, w tej chwili chodzi o co innego. Śmiech powiedzieć, wstyd powiedzieć!… — zżymał się doktór.
Uderzył się w łysinę i mówił ciszej:
— Jutro bal u księcia, gdzie, naturalnie, będzie panna Łęcka. I czy pan wiesz, że książę do tej chwili nie zaprosił Wokulskiego, choć z innymi zrobił to już od dwu tygodni!… A czy uwierzyłbyś pan, że Stach chory z tego powodu?…
Doktór zaśmiał się piskliwie, wyszczerzając popsute zęby, a ja — dalibóg — zarumieniłem się ze wstydu.
— Teraz rozumiesz pan, na jakiej pochyłości może znaleźć się człowiek?… — spytał Szuman. — Już drugi dzień truje się, że go jakiś książę nie zaprosił na bal!… On, ten nasz kochany, ten nasz podziwiany Stach…
— I on sam powiedział to panu?
— Bah! — mruknął doktór — właśnie że nie powiedział. Gdyby miał siłę powiedzieć, potrafiłby odrzucić tak dalece spóźnione zaproszenie.
— Myślisz pan, że go zaproszą?
— Och! Niezaproszenie kosztowałoby piętnaście procent rocznie od kapitału, który książę ma w spółce. Zaprosi go, zaprosi, gdyż, dzięki Bogu, Wokulski jest jeszcze rzeczywistą siłą. Ale pierwej, znając jego słabość dla panny Łęckiej, podrażni go, pobawi się nim jak psem, któremu pokazuje się i chowa mięso, ażeby nauczyć go chodzenia na dwu łapach. Nie bój się pan, oni go nie wypuszczą od siebie, na to są za mądrzy; ale go chcą wytresować, ażeby pięknie służył, dobrze aportował, a choćby i kąsał tych, którzy im nie są mili.
Wziął swoją bobrową czapkę i kiwnąwszy mi głową, wyszedł. Zawsze dziwak.
Cały dzień upłynął mi marnie; nawet parę razy omyliłem się w rachunkach. Wtem, kiedym już myślał o zamknięciu sklepu, zjawił się Stach. Zdawało mi się, że przez parę tych dni schudł. Obojętnie przywitał się z naszymi panami i zaczął przewracać w biurku.
— Szukasz czego? — spytałem.
— Czy nie było tu listu od księcia?… — odparł nie patrząc mi w oczy.
— Odsyłałem ci wszystkie listy do mieszkania…
— Wiem, ale mógł się który zostać, zarzucić…
Wolałbym rwać ząb aniżeli usłyszeć to pytanie. Więc Szuman miał rację: Stach gryzie się, że go książę na bal nie zaprosił!
Gdy sklep zamknięto i panowie wyszli, Wokulski rzekł:
— Co dziś robisz ze sobą? Nie zaprosiłbyś mnie na herbatę?
Naturalnie, zaprosiłem go z radością i przypomniałem sobie dobre czasy, kiedy Stach przepędzał u mnie prawie każdy wieczór. Jakże daleko te czasy! Dziś on był posępny, ja zakłopotany i choć obaj mieliśmy sobie dużo do powiedzenia, żaden z nas nie patrzył drugiemu w oczy. Nawet zaczęliśmy rozmawiać o mrozie i dopiero szklanka herbaty, w której było pół szklanki araku, rozwiązała mi trochę usta.
— Wciąż mówią — odezwałem się — że sprzedajesz sklep.
— Już go prawie sprzedałem — odparł Wokulski.
— Żydom?…
Zerwał się z fotelu i wsadziwszy ręce w kieszenie zaczął chodzić po pokoju.
— A komuż go sprzedam?… — spytał. — Czy tym, którzy nie kupią sklepu, gdyż mają pieniądze, czy tym, którzy by go dlatego tylko kupili, że nie mają pieniędzy? Sklep wart ze sto dwadzieścia tysięcy rubli, mam je rzucić w błoto?
— Strasznie ci Żydzi wypierają nas…
— Skąd?… Z tych pozycyj, których nie zajmujemy albo do zajmowania których sami ich zmuszamy, pchamy ich, błagamy, aby je zajęli. Mego sklepu nie kupi żaden z naszych panów, ale każdy da pieniądze Żydowi, aby on go kupił i… płacił dobre procenta od wziętego kapitału.