Wokulski kazał dojechać swemu powozowi bliżej hrabiny i wrócił do pań. Uderzyło go to, że przy nich nikt nie stał. Wprawdzie marszałek i baron zbliżyli się do ich powozu, ale obojętnie przyjęci przez pannę Izabelę niebawem odsunęli się. Lecz młodzież kłaniała się z daleka i omijała.
„Rozumiem — pomyślał Wokulski. — Oziębiła ich wiadomość o licytacji domu. A teraz — dodał w duchu, patrząc na pannę Izabelę — przekonaj się, kto naprawdę kocha ciebie, nie twój majątek.”
Zadzwoniono na trzeci wyścig. Panna Izabela stanęła na siedzeniu; na twarz jej wystąpiły rumieńce. O parę kroków od niej przejechał na Sułtance Yung z miną człowieka, który się nudzi.
— Spraw się dobrze, ty śliczna!… — zawołała panna Izabela.
Wokulski wskoczył do swego powozu i otworzył lornetę. Był tak pochłonięty wyścigiem, że na chwilę zapomniał o pannie Izabeli. Sekundy rozciągały mu się w godziny; zdawało mu się, że jest przywiązany do trzech koni mających się ścigać i że każdy ich ruch niepotrzebny szarpie mu ciało. Uważał, że jego klacz nie ma dość ognia i że Yung jest zanadto obojętny. Mimo woli słyszał rozmowy otaczających go:
— Yung weźmie…
— Ale… Przypatrz się pan temu gniademu…
— Dałbym dziesięć rubli, żeby Wokulski wygrał… Utarłby nosa hrabiom…
— Krzeszowski wściekłby się…
Dzwonek. Trzy konie z miejsca ruszyły cwałem.
— Yung na przodzie…
— To właśnie głupstwo…
— Już minęli zakręt…
— Pierwszy zakręt, a gniady tuż za nim…
— Drugi… Znowu wysunął się…
— Ale gniady idzie…
— Pąsowa kurtka w tyle…
— Trzeci zakręt… Ależ Yung nic sobie z nich nie robi…
— Gniady dopędza…
— Patrzcie!… patrzcie!… Pąsowy bierze gniadego…
— Gniady na końcu… Przegrałeś pan… — Pąsowy bierze Yunga…
— Nie weźmie, już ćwiczy konia…
— Ale… ale… Brawo Yung!… Brawo Wokulski!… Klacz idzie jak woda!… Brawo!…
— Brawo!… brawo!…
Dzwonek. Yung wygrał. Wysoki sportsmen wziął klacz za uzdę i zaprowadziwszy przed trybunę sędziów zawołał:
— Sułtanka. Jeździec Yung!… Właściciel anonim…
— Co to anonim… Wokulski… Brawo Wokulski!… — wrzeszczał tłum.
— Właściciel pan Wokulski! — powtórzył wysoki dżentelmen i odesłał klacz na licytację.
Wśród tłumu zbudził się szalony zapał dla Wokulskiego. Jeszcze żaden wyścig tak nie rozruszał widzów: cieszono się, że warszawski kupiec pobił dwu hrabiów.
Wokulski zbliżył się do powozu hrabiny. Pan Łęcki i damy starsze winszowały mu; panna Izabela milczała.
W tej chwili przybiegł wysoki sportsmen.
— Panie Wokulski — rzekł — oto są pieniądze. Trzysta rubli nagrody, osiemset za klacz, którą ja kupiłem…
Wokulski z paczką banknotów zwrócił się do panny Izabeli:
— Czy pozwoli pani, ażebym na jej ręce złożył to dla ochrony pań?…
Panna Izabela przyjęła paczkę z uśmiechem i prześlicznym spojrzeniem.
Wtem ktoś potrącił Wokulskiego. Był to baron Krzeszowski. Blady z gniewu zbliżył się do powozu i wyciągając rękę do panny Izabeli zawołał po francusku:
— Cieszę się, kuzynko, że twoi wielbiciele triumfują… Przykro mi tylko, że na mój koszt… Witam panie! — dodał kłaniając się hrabinie i prezesowej.
Twarz hrabiny powlokła się chmurą; pan Łęcki był zakłopotany, panna Izabela zbladła. Baron w impertynencki sposób osadził spadające mu binokle i ciągle patrząc na pannę Izabelę mówił:
— Tak jest… Mam szczególniejsze szczęście do wielbicieli kuzynki…