— Co za towary! — zawołał Wokulski. — Chyba wszystko nowe?
— Prawie. Chcesz zobaczyć?… Tu jest porcelana. Zwracam ci uwagę…
— Później… Daj mi księgę.
— Dochodów?…
— Nie, dłużników.
Rzecki otworzył biurko, wydobył księgę i podsunął fotel. Wokulski usiadł i rzuciwszy okiem na listę, wyszukał w niej jedno nazwisko.
— Sto czterdzieści rubli — mówił czytając. — No, to wcale niedużo…
— Któż to? — zapytał Ignacy. — A… Łęcki…
— Panna Łęcka ma także otwarty kredyt… bardzo dobrze — ciągnął Wokulski zbliżywszy twarz do księgi, jakby w niej pismo było niewyraźne. — A… a… Onegdaj wzięła portmonetkę… Trzy ruble?… to chyba za drogo…
— Wcale nie — wtrącił Ignacy. — Portmonetka doskonała, sam ją wybierałem.
— Z którychże to? — spytał niedbale Wokulski i zamknął księgę.
— Z tej gablotki. Widzisz, jakie to cacka.
— Musiała jednak dużo między nimi przerzucić… Jest podobno wymagająca…
— Wcale nie przerzucała, dlaczego miałaby przerzucać? — odparł Ignacy. — Obejrzała tę…
— Tę?…
— A chciała wziąć tę…
— Ach, tę… — szepnął Wokulski biorąc do ręki portmonetkę.
— Ale ja poradziłem jej inną, w tym guście…
— Wiesz co, że to jednak jest ładny wyrób.
— Tamta, którą ja wybrałem, była jeszcze ładniejsza.
— Ta bardzo mi się podoba. Wiesz… ja ją wezmę, bo moja już na nic…
— Czekaj, znajdę ci lepszą — zawołał Rzecki.
— Wszystko jedno. Pokaż inne towary, może jeszcze co mi się przyda.
— Spinki masz?… Krawat, kalosze, parasol…
— Daj mi parasol, no… i krawat. Sam wybierz. Będę dziś jedynym gościem i w dodatku zapłacę gotówką.
— Bardzo dobry zwyczaj — odparł uradowany Rzecki. Prędko wydobył krawat z szuflady i parasol z okna i podał je ze śmiechem Wokulskiemu. — Po strąceniu rabatu — dodał — jako handlujący, zapłacisz siedem rubli. Pyszny parasol… Bagatela…
— To już wrócimy do ciebie — rzekł Wokulski.
— Nie obejrzysz sklepu? — spytał Ignacy.
— Ach, co mnie to ob…
— Nie obchodzi cię twój własny sklep, taki piękny sklep?… — zdziwił się Ignacy.
— Gdzież znowu, czy możesz przypuszczać… Ale jestem trochę zmęczony.
— Słusznie — odparł Rzecki. — Co racja, to racja. Więc idźmy.
Pozakręcał lampy i, przepuściwszy Wokulskiego, zamknął sklep. W sieni znowu spotkał ich mokry śnieg i Paweł niosący obiad.
V. Demokratyzacja pana i marzenia panny z towarzystwa
Pan Tomasz Łęcki z jedyną córką Izabelą i kuzynką panną Florentyną nie mieszkał we własnej kamienicy, lecz wynajmował lokal, złożony z ośmiu pokojów, w stronie Alei Ujazdowskiej. Miał tam salon o trzech oknach, gabinet własny, gabinet córki, sypialnię dla siebie, sypialnię dla córki, pokój stołowy, pokój dla panny Florentyny i garderobę, nie licząc kuchni i mieszkania dla służby, składającej się ze starego kamerdynera Mikołaja, jego żony, która była kucharką, i panny służącej, Anusi.
Mieszkanie posiadało wielkie zalety. Było suche, ciepłe, obszerne, widne. Miało marmurowe schody, gaz, dzwonki elektryczne i wodociągi. Każdy pokój w miarę potrzeby łączył się z innymi lub tworzył zamkniętą w sobie całość. Sprzętów wreszcie miało liczbę dostateczną, ani za mało, ani za wiele, a każdy odznaczał się raczej wygodną prostotą aniżeli skaczącymi do oczu ozdobami. Kredens budził w widzu uczucie pewności, że z niego nie zginą srebra; łóżko przywodziło na myśl bezpieczny spoczynek dobrze zasłużonych; stół można było obciążyć, na krześle usiąść bez obawy załamania się, na fotelu marzyć.
Kto tu wszedł, miał swobodę ruchu; nie potrzebował lękać się, że mu coś zastąpi drogę lub że on coś zepsuje. Czekając na gospodarza nie nudził się, otaczały go bowiem rzeczy, które warto było oglądać. Zarazem widok przedmiotów, wyrobionych nie wczoraj i mogących służyć kilku pokoleniom, nastrajał go na jakiś ton uroczysty.
Na tym poważnym tle dobrze zarysowywali się jego mieszkańcy.
Pan Tomasz Łęcki był to sześdziesięciokilkoletni człowiek, niewysoki, pełnej tuszy, krwisty. Nosił nieduże wąsy białe i do góry podczesane włosy, tej samej barwy. Miał siwe, rozumne oczy, postawę wyprostowaną, chodził ostro. Na ulicy ustępowano mu z drogi — a ludzie prości mówili: oto musi być pan z panów.